FILM

Battleship: Bitwa o Ziemię (2012)

Battleship

Recenzje (2)

Inspiracji do filmu Petera Berga dostarczyła popularna gra w statki firmy Hasbro. I zaczyna się w zasadzie od gry, a dokładnie od manewrów, które na skutek ataku kosmitów przeradzają się w regularną morską bitwę.

Naprawdę długo czekałam na taki film. Niby wiele jest podobnych produkcji, ale tylko pozornie. Tu mamy wszystko. Poziom nieprawdopodobieństwa i naciągania wszelkich zasad (logiki, fizyki) już z założenia jest - nomen omen - kosmicznie wysoki. Do tego dochodzi ckliwy wątek romantyczny, skomplikowana relacja mężczyzna - potencjalny teść, dzielna niewiasta, tchórzliwy naukowiec, dziarscy emeryci, niepozorni bohaterowie, no i wkurzeni kosmici, a nawet odrobina piłki nożnej i piosenki AC/DC. Poza tym grzeczni chłopcy, niegrzeczni chłopcy, ich wielkie działa oraz obsługująca je Rihanna. A nad wszystkim głośno i wymownie trzepocze amerykańska flaga. Słowem, scenariuszowy koszmar, podany z dużym wdziękiem, humorem i diablo efektownie.

Fabuła jest prosta, by nie powiedzieć banalna i służy w sumie jako wprowadzenie, dalej bowiem mamy już regularną rozpierduchę. I to jaką! Zdjęcia na oceanie i sceny walk gigantycznych statków robią ogromne wrażenie. Twórcy dołożyli wszelkich starań, by ogrom wody i stali wyglądał realistycznie, i naprawdę niektóre sceny wprawiają w osłupienie. Kapitalnie budowane jest też napięcie, znakomicie wzmacniane muzyką, która przypomina dźwięki z "Incepcji" skrzyżowane z tymi z "Tronu: Dziedzictwo". Nie brakuje ponadto całkiem udanych, wesołych dialogów, a Rihanna wypada zadziwiająco dobrze.

Film nie nudzi, bawi, a morskie sceny są na bardzo wysokim poziomie. Z góry wiadomo, że "Battleship" to rozrywka pełną parą, trochę zaskakuje jednak - zdecydowanie na plus - że aż tak fajna.

Alex Hopper to typowy młody człowiek bez pomysłu na życie. Nie mając żadnego celu obija się po okolicznych barach, często tracąc kontakt z rzeczywistością. Pomocną dłoń wyciąga do niego jego brat, Stone, ale przez długi czas jest on przez Alexa ignorowany. Sytuacja zmienia się dopiero, gdy jeden z jego libacyjnych wybryków, wysyła go za kratki. Stone stawia wówczas ultimatum: albo zaciągnie się on do marynarki, albo ląduje na ulicy, bez pracy i nadziei na lepsze jutro. Wybór jest prosty i już po kilku dniach Alex melduje się na pokładzie statku admirała Shane’a, z córką którego się spotykał. Nie był to jednak dobry czas na romanse, gdyż dużymi krokami zbliżały się coroczne manewry wojskowe Zjednoczonych Sił Pacyfiku, na których nie mogło zabraknąć obu braci Hopperów…

W międzyczasie naukowcy odkryli odległą planetę, na której panują warunki podobne do ziemskich. NASA niemal od razu postanowiła zbudować urządzenia komunikacyjne, dzięki którem można byłoby nawiązać kontakt z tą gwiazdą. Program został nazwany „Beacon”, a jego cel był prosty: „Jeżeli istnieje tam obca, bardziej rozwinięta cywilizacja, to do nas przyleci”. Na nasze nieszczęście, tak też się dzieje…

Kiedy zastanawiałem się jak skonstruować ten tekst początkowo miałem całkowicie pominąć opis fabuły. Choć widać, że kilka zdań z łatwością udało mi się sklecić, to w samym filmie fabuła ma marginalne znaczenie. Podobnie jak w „Bitwie o Los Angeles” wstęp jest ograniczony do minimum, zaś twórcy nawet nie starali się kryć tego, że sam film powstał dla efektów specjalnych i ogólne rozróby. Okazuję się, że jest to ogromny plus, gdyż wybierając się na niego do kina nie liczyłem na nic innego jak tylko na rozrywkę pełną parą. Oczywiście z takim nastawieniem zawód w grę nie wchodził…

Jak z łatwością można zauważyć, fabuła jest tu prosta jak przysłowiowa budowa cepa. „Battleship” to typowa hollywoodzka produkcja otwierająca letni sezon kinowy dlatego jakiekolwiek zagmatwanie w tej sferze w ogóle nie wchodziło w grę. Ponadto nasz główny bohater to typowy przedstawiciel ulubionej postaci amerykańskiej publiczności. To ktoś, kto z samego dna społecznego staje się kimś niezwykłym, kimś kto w konkretnej sytuacji bierze sprawy w swoje dłonie i z odrobiną szczęścia jest w stanie ocalić całą ludzkość. Mamy więc odrobinę kiczowatości, wątki podnoszące na duchu oraz tradycyjnie mało ciekawy, aczkolwiek miły dla żeńskiej części publiki, romans. Wszystko to określiłbym mianem dodatków. A reszta to wyrywające z butów, wgniatające w fotel, dewastujące szare komórki i plądrujące do cna naszą wyobraźnię efekty specjalne. Tak, w tej płaszczyźnie nie ma co koloryzować, gdyż tylko jeden film może mierzyć się na destrukcję z tą produkcją – oczywiście „Transformers 3”…

Ogólnie produkcja ta niemal we wszystkich elementach filmowego rzemiosła przywodzi na myśl, nie tylko obraz o wojowniczych robotach z Cybertronu, ale większość produkcji Michaela Bay’a. Począwszy od całkowitego przerysowania filmowej rzeczywistości, poprzez nacisk na podkreślenie patriotyzmu i patosu amerykańskiej społeczności (przecież nie zawsze w filmach Bay’a bohaterami są żołnierze, nawet częściej są to zwykli ludzie), aż po zdjęcia i konstrukcję fabularną (w obrazach twórcy Transformerów często mamy do czynienia z tak zwanym podwójnym zakończeniem – kiedy każdy myśli, że to już koniec, nagle okazuje się, że raz jeszcze trzeba stanąć do walki i oczywiście poczęstować widza kolejną rozwalanką). Ja już od dawna przyzwyczaiłem się do tej konwencji, dlatego na „Battleship” postanowiłem tylko siedzieć i dobrze się bawić.

A powodów ku dobrej zabawie jest znacznie więcej jak tylko efekty specjalne. Bo i aktorsko film trzyma poziom i nie brakuje w nim humoru, zarówno sytuacyjnego jak i całkowicie niezamierzonego („ręczny” za pomocą kotwicy kilkusettonowym statkiem rzucił mną na podłogę sali kinowej) i zdjęcia się podobają i też muzycznie niczego nie można mu zarzucić. Po raz drugi w 2012 roku w roli głównej zobaczyć możemy młodą gwiazdę kina akcji Taylora Kitscha i po raz drugi według mnie nie zawodzi on widzów. Pierwszy jego występ mogliśmy podziwiać w „Johnie Carterze”, gdzie wcielił się oczywiście w tytułowego bohatera. W „Battleship” poznajemy go jako outsidera, Alexa Hoppera, który w decydującym momencie musi stanąć do walki o całą ludzkość. Jak łatwo zauważyć są to role bliźniaczo do siebie podobne, dlatego nie miał on najmniejszych problemów z przystosowaniem się do każdej z nich. Na drugim planie pojawia się zaś Alexander Skarsgård (znakomity występ w „Melancholii”), debiutująca na dużym ekranie Rihanna, a także absolutni weterani tej sceny Liam Neeson i Tadanobu Asano (świetny azjatycki aktor, którego ostatnio mogliśmy zobaczyć w „Thorze” jako Hoguna). Choć wyraźnie widać, że obsada jest dość zróżnicowana, to jednak każdy z aktorów w swoich rolach prezentuje się bardzo dobrze przez co seans upływa nam w miłej atmosferze. Co ciekawe w elementach humorystycznych bryluje Rihanna, o której występie wiele się mówiło. Okazało się, że pani nie tylko wypadła bardzo dobrze to jeszcze wraz z ekranowym Ordy’im (Jesse Plemons) nieustannie dbała, aby rogal nie znikał z naszych twarzy. Nie zawiódł też twórca muzyki Steve Jablonsky, kompozytor odpowiedzialny między innymi za soundtrack do… wszystkich części „Transformers”. Tym razem nie poskąpił on elektroniki (między innymi dubstep, d’n’b, czy też ambient), której filtrujące dźwięki znakomicie przenikają się z rockowymi kawałkami kapeli AC/DC.

„Battleship” Petera Berga to typowy letni produkt Made in Fabryka Snów. Gdy przed pójściem do kina nastawicie się tylko i wyłącznie na niezobowiązującą rozrywkę z seansu wyjdziecie z pewnością usatysfakcjonowani. Nie oczekujcie po tym tytule głębokiego przesłania i wzniosłych morałów. Nie, nie uraczycie tego nawet w wyjątkowo marginalnej sferze patetycznych przemówień ku pokrzepieniu serc. Co ciekawe w obrazie tym nie uraczycie takowych w ogóle. Oczywiście w tle dumnie powiewać będzie amerykańska flaga i w oddali usłyszymy hasła „za kraj i ojczyznę”, ale jest tego wyjątkowo mało. Fabuła nie jest skomplikowana, to i nikt nie będzie się czuł skołowany, a że służy ona tylko jako dodatek do ekranowej rozwałki łykamy ją bezboleśnie i szybko. Znakomicie natomiast ma się strona wizualna z genialnie rozwiązaną tytułową grą w statki. Specjalnie zostawiłem ten wątek na koniec bo po prostu w filmie został on zrealizowany fantastycznie. W końcu jest to ekranizacja gry planszowej i każdy zachodził sobie głowę, jak coś tak trywialnego można przenieść na duży ekran dodatkowo wykładając na niego ponad $200 mln. Okazuję się, że można i to ze znakomitym skutkiem. Choć sama sekwencja gry w statki nie trwa tu długo, to jednak z pewnością zostanie w waszej pamięci na zawsze. Podobnie jak zrobiła to już sławna wstawka żywcem wyjęta z gry w filmie „Doom”. Ze swojej strony gorąco polecam.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC