Na bezkresach karaibskich mórz, załoga brytyjskiego statku wyławia z wody nieprzytomnego chłopca. Po wciągnięciu na pokład młodziutka córka gubernatora, Elizabeth Swann, z szyi rozbitka szybko ściąga medalion z wygrawerowanym znakiem piratów i tym samy ratuje mu życie. Ocalały chłopak, nie mając żadnych krewnych i bliskich znajomych zdecydował się osiedlić w przybrzeżnym mieście Port Royal, tym samym, w którym mieszkała Elizabeth. Pewnej nocy na miasteczko to napadają piraci, pod dowództwem okrutnego kapitana Barbossy (Geoffrey Rush). W wyniku powstałego wówczas zamieszania, licząc na sowite łupy, grupa korsarzy wdziera się do domu gubernatora. Tam jednak natrafia na opór ze strony jego córki niechcącej pozwolić złoczyńcom na ograbienie z majątku. Niestety walka, jakiej się podjęła sukcesu przynieść jej nie mogła i nie dość, że nie uratowała rodzimego dobytku to jeszcze sama została porwana. Następnego ranka cała flota królewska stacjonująca w Port Royal zostaje zmobilizowana do pościgu za załogą Barbossy. W pogoń za piratami pragnie również wyruszyć uratowany w dzieciństwie przez dziewczynę Will Turner, jednak szanse na to, że jej pomoże są praktycznie żadne, chyba…, że połączy swoje siły z najsłynniejszym karaibskim piratem Jackiem Sparrowem (Johnny Depp), którego kilka dni wcześniej pomógł schwytać. Aby ocalić Elizabeth, Will postanawia pomóc w ucieczce Jackowi i razem z nim uprowadzając królewski okręt wyrusza w pościg za Czarną Perłą. Czy uda się im odbić porwaną dziewczynę? Myślę, że na pytanie to każdy prawdziwy miłośnik współczesnego kina doskonale zna już odpowiedź, jeżeli jednak jest inaczej, czym prędzej musi się dowiedzieć jak zakończy się ta pełna przygód historia o miłości, odwadze i poświęceniu.
Sceptycyzm w powodzenie tej produkcji przed jej oficjalną premierą panował zarówno wśród krytyków jak i widzów. Po wielu nieudanych filmach o podobnej tematyce, jakie pojawiły się na ekranach kin w minionych dwóch dekadach, większość ludzi pomału żegnała się z pirackim bohaterem. Wiedział o tym doskonale reżyser Verbinski, który aby odnieść sukces musiał tchnąć w swoje działo nowego ducha. Inspiracji do tego projektu szukał w obrazach pochodzących z wieku XVII i XVIII, w książkach z wieku XIX i filmach z początku wieku XX. Niestety niemal każdy ważniejszy ich aspekt wcześniej pojawił się już w kinie, dlatego nowego wizerunku korsarza musiał szukać na pewno gdzie indziej niż w przeszłości. Obowiązkiem pirata XXI wieku było na nowo obudzenie w widzach miłość do kina marynistyczno-przygodowego, czyli inaczej rzecz ujmując, jego bohater musiał być zrozumiany przez człowieka współczesnego. Reżyser po prostu nie mógł już bazować na obumarłym image’u złego pirata z drewnianą nogą i przepaską na oku. Po długich i w sumie bezowocnych poszukiwaniach Verbinski wreszcie natrafił na coś, co przykuło jego uwagę i to tam gdzie się tego zupełnie nie spodziewał, a mianowicie w Disneylandzie… To właśnie do amerykańskiego parku rozrywki skierował reżysera, producent Jerry Bruckheimer, aby ten zobaczył jedną z tamtejszych atrakcji. I rzeczywiście show, jakie miał przyjemność tam obejrzeć zrobiło na nim piorunujące wrażenie. Od tej chwili wiedział już, że do pełni sukcesu potrzebuje jeszcze tylko odpowiedniego aktora, który stworzy kreację na tyle brawurową, że z miejsca rozkocha w sobie widzów. Wybór padł na Johnny’ego Deepa… jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę. Doskonały, przezabawny, niesamowity to tylko niektóre z komplementów, jakie padły pod adresem tego aktora zaraz po premierze „Klątwy Czarnej Perły”. Większość gazet pisała wprost, że najnowsze dzieło pana Verbinskiego to teatr jednego, genialnego człowieka – Johnny Deepa. Już teraz wiadomo, że stworzona przez niego postać kapitana Jacka Sparrowam, to jedna z najlepszych kreacji w historii kina. Wzorując się na ekscentrycznej postaci gitarzysty kapeli The Rolling Stones, Keith Richardsie, Deep rozkochał w sobie ludzi na całym świecie. Pomimo tego, że obok niego w obrazie tym wystąpiły takie gwiazdy jak Orlando Bloom, Keira Knightley, czy Geoffrey Rush nikt za bardzo nie rozpływa się nad ich postaciami. Z wymienionej trójki według mnie tylko Geoffrey Rush dotrzymuje kroku Johnny’emu, ale jest on tylko postacią drugoplanową i nazbyt często nie mamy przyjemności widywać go na ekranie.
Oczywiście dobra obsada nie jest jeszcze pełnym wykładnikiem sukcesu. Do pełni szczęścia potrzebny jest także mocny scenariusz, który odpowiednio połączy elementy kina przygodowego, batalistycznego, romantycznego i komediowego. Do napisania owego skryptu zatrudniono dwóch scenarzystów, Teda Elliota i Terry’ego Rossio. Obaj panowie największy sukces (obok opisywanego przeze mnie obrazu) odnieśli tworząc scenariusz do pierwszej części „Shreka” i jak się później okazało to właśnie dzięki temu pan Bruckheimer zdecydował się skorzystać z ich usług. I tym razem jego strzał nie chybił celu. Scenariusz, jaki stworzyli obaj panowie jest naprawdę świetny. W kinie ani na moment nikomu nie doskwiera nuda. Dowodem na to, że „odwalili” oni kawał dobrej roboty może być artykuł zamieszczony w jednym z amerykańskich czasopism filmowych, w którym ceniony krytyk zaznacza, że jedyną wadą tego obrazu jest zbyt krótki czas jego trwania, podkreślając, że dzięki genialnemu scenariuszowi dwie i pół godziny spędzone w kinie nigdy nie minęły mu tak szybko. Cóż mnie jako mniej cenionemu krytykowi wydaj się dokładnie tak samo. Na finiszu odczuwałem pewien niedosyt, że to wszystko to takie jakieś krótkie było i w ogóle za szybko się skończyło…
Kolejnym atutem tego obrazu jest wspaniała muzyka i zdjęcia. Tu jednak, przynajmniej dla mnie, zaskoczenia nie było. Za kamerą tego projektu stanął jeden z najwybitniejszych współczesnych operatorów, nasz rodak Dariusz Wolski. Być może w konfrontacji z innym naszym rodakiem, Sławomirem Idziakiem pan Wolski mógłby przegrać, ale i tak nie zmienia to faktu, że znajduje się on w ścisłej światowej czołówce. Odnośnie muzyki też nie czułem zaskoczenia jej wysokim poziomem. Gdy tylko zobaczyłem nazwisko Klausa Badelta od razu w głowie usłyszałem wspaniały soundtrack z „Gladiatora”, który znam już na wylot. Muzyka w „Piratach z Karaibów” może nie jest tak genialna jak w obrazie Ridley’a Scotta, ale do ekranowych wydarzeń pasuje jak ulał.
„Klątwa Czarnej Perły” do końca jednak nie jest obrazem doskonałym. Już podczas pierwszego seansu rzucił mi się w oczy pewien mankament, a mianowicie chaotyczny montaż. W wielu miejscach, szczególnie podczas scen batalistycznych, kadry zmieniają się tak szybko, że idzie dostać oczopląsu. Dodatkowo zabrakło tu obrazów panoramicznych chwytujących pole bitwy w pełnej sile. Z reguły obserwujemy pojedyncze utarczki pomiędzy kilkoma osobami. Chyba najbardziej dokucza to przy początkowej batalii w Port Royal. Sceny walki na morzu już tak bardzo nie dokuczają widzom, ale to głównie dlatego, że obserwujemy tam starcia najwyżej dwóch okrętów. Mam nadzieje, że pan Verbinski doszlifuje ten element swojego rzemiosła, bo w trzeciej części przygód kapitana Jacka Sparrowa zapowiadana jest największa w historii kina scena batalistyczna na morzu. Szkoda żeby zmarnowano jej potencjał. Przesłodził też Orlando Bloom, który ponownie zaprezentował nam swoje bardziej „kobiece oblicze”. W roli herosa ratującego ukochaną z rąk piratów wypadł dość przeciętnie i dlatego za swój występ ma u mnie mały, podkreślam mały, minus. Pozostałe elementy tego dzieła stoją już raczej na najwyższym światowym poziomie.
„Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły” to jeden z najlepszych obrazów w historii światowej kinematografii. Choć od czasu jego premiery nie minęło wiele czasu, już przez wielu widzów jest on traktowany jako dzieło kultowe. Trzy lata po części pierwszej zadebiutowała druga jego odsłona, która swoją klasą dosłownie zmiażdżyła inne produkcje 2006 roku. Widać więc, że nie ma w tym jakiegokolwiek przypadku. Głębsza analiza fenomenu tego filmu jest w tej chwili zbyteczna. Jak już stwierdziłem wcześniej na pewno większość z was zetknęła się z tym tytułem i doskonale zdaje sobie sprawę z jego świetności. Genialny scenariusz, wspaniałe aktorstwo, przepiękne zdjęcia i muzyka. Czy od filmu można chcieć więcej?