Reżyserka Lone Scherfig zdecydowała się zatrudnić czołowych aktorów młodego pokolenia - z teatralnej obsady w filmie pojawia się tylko Tom Mison. Główne role - z dobrym skutkiem - powierzyła Maksowi Ironsowi (synowi Jeremy'ego) i Samowi Claflinowi. Grają pierwszaków, którzy rozpoczynają studia historii na Oksfordzie. Dzięki koneksjom zostają zaproszeni do kultowego klubu Riot. Od razu przyjmują propozycję - w końcu studentów jest tu dwadzieścia tysięcy, a klub liczy tylko dziesięciu członków. Po przejściu inicjacji na cześć nowicjuszy zostaje wydana uroczysta kolacja.
Duńskiej reżyserce udało się zachować klaustrofobiczną i groteskową aurę scen na hucznej imprezie, które stanowiły trzon teatralnego pierwowzoru. Wychowana w duchu równouprawnienia bezwzględnie rozprawia się z przywarami brytyjskich elit. Kolacja zaczyna się niewinnie - wystrojeni we fraki studenci pozują do zdjęć. Po chwili impreza przeradza się w burdę. Alkohol, kokaina i zamawianie prostytutek nie oburzają tak bardzo, jak stosunek klubu Riot do społeczeństwa, którym będą kiedyś rządzić.
Rola najbardziej rozpuszczonego arystokraty przypadła Claflinowi. Mocno wstawiony krzyczy ze stołu, że gardzi pospólstwem, obraża obsługę i demoluje salę. Wtórują mu równie pijani koledzy i tylko grany przez Ironsa Miles zdaje się mieć wyrzuty sumienia. Jednak klub Riot wyznaje zasadę, że trzeba się wyszaleć (burdy mają ponoć właściwość oczyszczającą). Wystarczy zapłacić za szkody i zamknąć biedocie usta plikiem funtów.
Oczywiście poza Wielką Brytanią "Klub dla wybrańców" nie zelektryzuje widowni. Brakuje mi politycznych smaczków, nie wiem, czy to Alistair czy Miles jest wzorowany na biografii Davida Camerona. Co ważne, Schierfig nie narzuca interpretacji, film jest na tyle uniwersalny, że w pewnym stopniu można zaadaptować go i na nasze podwórko. A przed wyborami (u nas i na Wyspach) jest to propozycja szczególnie kusząca.