"Zniewolony. 12 Years a Slave" to prawdziwa historia Solomona Northupa, wykształconego, wolnego czarnoskórego mężczyzny, który został porwany i sprzedany do niewoli. Na wiele lat trafia do tyrana, u którego doznaje wiele cierpienia.

Trzeba przyznać, że McQueen jest twórcą wybitnym. Nie chodzi jednak o to, że nakręcił wybitne dzieło. Stworzył film dla wszystkich. Nałogowych kinomanów, widza, który chodzi do kina raz na pół roku i krytyków. Tych, którzy lubią proste, poruszające amerykańskie produkcje i tych, którzy szukają w ruchomych obrazkach czegoś wyrazistego, z charakterem. Brytyjczyk pozostał wierny sobie, lubi być dosadny i bezpośredni, ale zadbał o to, by nikt nie poczuł się nazbyt niekomfortowo, by zmieścić się w hollywoodzkiej normie. Robi to wszystko bardzo subtelnie, z wyczuciem, zaledwie flirtując z Fabryką Snów. Unika egzaltacji, nie moralizuje, daruje nam banalne, puste dialogi. Z drugiej strony nie wybiela, nie owija w bawełnę, nie boi się mówić otwarcie, bez skrupułów obnaża wstydliwą część historii USA.

Film Steve'a McQueena nie opowiada nic nowego na temat niewolnictwa, nie jest też innym spojrzeniem na tę kwestię. Reżyser nie wkłada kija w mrowisko, nie szuka kontrowersji, nie próbuje być też filozofem. Ze spokojem, bez histerii, przypomina, jak okrutny potrafi(ł) być człowiek.