Duet poznaje się w brutalnych okolicznościach. Jackson Healy (Gosling) jest nieudolnym, cwaniaczkowatym detektywem. Samotnie wychowuje nad wyraz rezolutną córkę Holly. Jego ostatnia sprawa to rozwikłanie tajemnicy śmiertelnego (czy aby na pewno?) wypadku gwiazdki porno Misty Mountains. Niespodziewanie w jego domu zjawia się oprych do wynajęcia, Holland March (Crowe) i sprawia mu łomot.
Obaj wikłają się w sprawę zaginięcia młodziutkiej Amelii, która także związała się z biznesem porno. Kto czyha na jej życie? Czemu giną osoby, które spotyka? I jaką rolę odgrywa tu wielki biznes i ekolodzy? Nawarstwiających się wątków będzie jeszcze więcej. Intryga nie przyćmi jednak najważniejszego punktu - przyjaźni zabijaków.
Genialną atmosferę budują zdjęcia, scenografia i soundtrack - wszystkie tętniące splendorem ery disco. Shane Black wielokrotnie podpuszcza widzów - czujne oko dostrzeże na ekranie między innymi billboardy "Szczęk 2". Klasyczną intrygę zanurza w skandalizującym światku gangów i erotyki. Lata siedemdziesiąte nie wyglądały na ekranie tak dobrze od czasów "American Hustle".
Motorem napędowym są jednak bezbłędne role Crowe'a i Goslinga. Black pozwalał im improwizować w wielu scenach, co zaowocowało kapitalnymi gagami i pożądaną chemią. Show wielokrotnie kradnie nastoletnia Angourie Rice. To Holly jest największą twardzielką w "Nice Guys...".
Głębia i duchowe rozterki odkładamy na bok, choć zdarzają się wzruszające sceny, głównie za sprawą Holly i brutalnego Marcha o gołębim sercu. Najważniejsza jest przyjaźń, zyskująca solidne fundamenty pomiędzy kopniakami. "Nice Guys…" to prześmiewcza reinterpretacja bromance'ów, brutalnie wytykająca śmiesznostki gatunku, ale mimo wszystko oddająca jej należy szacunek. Tylko twórcy "Deadpoola" potrafili ostatnio tak dobrze równocześnie obśmiać i docenić kanon gatunku. Shane Black zdecydował się na podobny zabieg w trzeciej części "Iron Mana", gdy odarł Tony'ego Starka z superbohaterskiej chwały. W "Nice Guys…" robi to ponownie z równie dobrym skutkiem.