FILM

Kryptonim U.N.C.L.E. (2015)

Man from U.N.C.L.E., The

Recenzje (1)

Co prawda finał "Kryptonimu U.N.C.L.E." może spokojnie posłużyć za otwarcie nowej franczyzy, ale - tak naprawdę - zdziwię się, jeżeli kolejne części powstaną. Ta produkcja rodziła się w bólach. Pierwsze pogłoski na temat realizacji filmowej wersji serialu "The Man From U.N.C.L.E.", który królował na antenie w latach 60. minionego wieku, pojawiły się około 2003 roku! Pierwotnie reżyserią miał zająć się niezbyt jeszcze wówczas znany Matthew Vaugh, który ostatecznie wziął się za całkiem inne projekty ("Kick-Ass", "X-Men", wreszcie "Kingsman: Tajne służby"). Potem pojawiło się nazwisko Stevena Soderbergha. Guy Ritchie na pokładzie pojawił się dopiero około 2012 roku. Plany obsadowe zmieniały się jeszcze częściej. Raz mówiło się, że w jednej z głównych ról wystąpi Tom Cruise, kiedy indziej, że George Clooney. Albo Bradley Cooper. Albo Channing Tatum. Albo Johnny Depp. Albo Matt Damon. Aż dziw, że w końcu padł pierwszy klaps - z Henrym Cavillem, Armiem Hammerem, Alicią Vikander i Hugh Grantem. Ale i od prac na planie do premiery upłynęły niemal dwa lata.

Te niekończące się perypetie w jakiś sposób znalazły swoje negatywne odbicie w ostatecznym efekcie. Teoretycznie wszystko jest na miejscu. Fabuła - historia wspólnej akcji agentów wrogich mocarstw (ZSRR i USA - plus w tle Wielka Brytania) - najeżona jest pretekstem wszelkiej barwy: do pościgu, romansu, żartu, rozmachu, przygody, autodystansu. Grają gorące gwiazdy. Wreszcie reżyseruje mistrz udanej kinowej rozrywki, postmodernistycznych gierek i igraszek, ironicznej galopady i szalonej przygody pan Ritchie. Seans jednak pozostawia duży niedosyt. Może jako Człowiek ze stali - Superman Cavill się sprawdza, ale naprawdę daleko mu do czaru i talentu Cary'ego Granta, na którego zdaje się w "Kryptonimie…" pozować. Hammer, choć coraz bardziej jestem przekonana, że zasługuje na miano największego sztywniaka w Hollywood, radzi sobie odrobinę lepiej, ale tylko odrobinę. Alicia Vikander głównie trzepoce sztucznymi rzęsami. Cała trójka blednie, wręcz znika, gdy na ekranie choć na sekundę pojawia się Hugh Grant. Brytyjczyk w mig kradnie show. Cóż więc pozostaje? No właśnie Hugh oraz - tak, oczywiście - wszystkie retro-wstawki, kostiumy, muzyka, zdjęcia, zabawa ze stylistyką kina lat 60. Jest na czym oko zawiesić, w co się zasłuchać. Zdarzają się sceny - perełki (włoska przekąska z widokiem na pościg po przystani), ale za rzadko, za smutno. Są za bardzo wymuszone. Wigor, tempo, energia i przytup pojawiają się dopiero pod koniec. Bynajmniej nie chodzi mi o efektowny pościg i małą eksplozję, ale jakiś oddech i humor, których wcześniej jest tak mało. Gdyby cały film trzymał poziom finału, z niecierpliwością czekałabym na ciąg dalszy. A tak…

Choć może tylko zrzędzę. Widz obok bawił się wyśmienicie i zaśmiewał niemal cały czas.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC