Julia (Jessica Chastain) jest córką irlandzkiego barona. Kiedy pewnego dnia zostaje sama na włościach, postanawia umilić sobie noc świętojańską, spędzając czas ze służącym, Johnem (Colin Farrell).
On, zakochany, niepewny, z nizin społecznych. Ona, arystokratka, znudzona i rozkapryszona. Historia stara jak świat i niestety Liv Ullmann nie wniosła do niej nic nowego. Większość dramatu, który powstał w oparciu o sztukę Augusta Strindberga z 1988 roku, to tak naprawdę rozmowy między panną Julią a lokajem Johnem. Uwodzenie i wzbranianie się, kuszenie i wzgardzenie, wychwalanie i poniżanie. Uniesienia i histerie. Nieustanne emocjonalne przeciągania liny, gierki, erotyczne napięcie i klasowe kompleksy.
Zamiast coraz bardziej wciągać widza w tę dziwną rywalizację o władzę, relację polegającą na ciągłym przyciąganiu i odpychaniu, bohaterowie zaczynają po prostu irytować. Ona jest małostkowa, on pozbawiony kręgosłupa, ona napastliwa, on uległy, on wybuchowy, ona słaba. A wszystko pełne szamotaniny - dosłownie i w przenośni - koszmarnie egzaltowane, papierowe, płytkie. Nie podołali ani Colin Farrell (zbyt sztywny, na siłę surowy), ani Jessica Chastain, która nie potrafiła wykrzesać z wybitnie antypatycznej Julii nic dobrego, ciekawego, głębszego. Aktorsko spisała się jedynie Samantha Morton, której Kathleen wydała się jedyną w miarę rzeczywistą i życiową postacią. Sytuację pogarsza natomiast minimalizm, teatralna formuła i kompletny brak chemii.
Miały być wielkie emocje, dylematy, wewnętrzne i zewnętrzna zmagania. Wyszła pełna krzyku i banału opowieść o kobiecie i mężczyźnie.