Najnowsze dzieło laureata Oscara oparte jest na faktach i inspirowane życiem Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio). Maklera, który sprytem i nie do końca ciężką pracą, za to w maksymalnie hedonistycznym stylu dorobił się wielkiej fortuny.
Oglądając "Wilka z Wall Street", ciężko uwierzyć, że cokolwiek z tej historii jest prawdą. To nie opowieść o ambitnym młodzieńcu, bezbłędnie lawirującym między giełdowymi indeksami. Ani też historia o tym, jak jego nielegalne przedsięwzięcia doprowadziły do jego upadku. Scorsese nie tyle skupia się na swym bohaterze, ile pokazuje, co z człowieka robią pieniądze. Naprawdę wielkie pieniądze. To kpina i drwina z bogactwa, podkreślanie na każdym kroku głupoty, niefrasobliwości krezusów. Ich krótkowzroczność, lekkomyślność jest wręcz niewiarygodna, podobnie jak szczęście, które przy takim trybie życia i funkcjonowania przez wiele lat mieli.
Belfort i jego świta są niemal karykaturami, a przesada i przerysowanie głównymi siłami napędowymi filmu. Dziwki, narkotyki, alkohol, luksusowe apartamenty, alkohol, narkotyki i dziwki, białe ferrari, narkotyki, alkohol, dziwki, potężny jacht, dziwki... itd. Karuzela konsumpcji, carpe diem w wydaniu maksimum. Żadnych subtelności, choćby skrawków "normalności", za to mnóstwo wypaczeń i przerysowań. Czasem tylko reżyser pozwala sobie na chwilę refleksji, przekazanie kilku życiowych mądrości, nieco miejskiej filozofii.
Gigantyczny, dynamiczny, kolorowy klip, którego bohaterem jest dolar.