FILM

Sędzia Dredd (1995)

Judge Dredd

Recenzje (1)

Jest rok 2139. Kolejne wojny i katastrofy ekologiczne doszczętnie zniszczyły Ziemię. Z niegdyś pięknej zielono-błękitnej planety zostały tylko pustynie i zgliszcza. Jedyne miejsce gdzie w miarę normalnie można było żyć było Mega City One, miasto powstałe na gruzach dawnego Nowego Jorku. Niestety w niczym miejsce to nie przypominało tego, co kiedyś nazywano cywilizacją. Przestępczość przekraczała wszelkie znane granice. Narkotyki i broń można było kupić wszędzie, a system wartości moralnych i kodek honorowy zupełnie przestały istnieć. W świecie tym prawo pełniły specjalne oddziały policji, które jednocześnie sprawowały funkcje stróżów prawa, sędziów i katów. Wśród nich najlepszy był Dredd (Sylwester Stallone), bezkompromisowy gliniarz, którzy dosłownie został stworzony do tej roboty. To on stanowił prawo i za wszelką cenę eliminował każdego, kto prawo łamie. Był postrachem, był legendą, był najlepszy. Wiedział o tym każdy i to właśnie dlatego w końcu staje się on ofiarą spisku. Gdy ginie pewien reporter telewizyjny wszystkie dowody wskazują na Dredda jako odpowiedzialnego za dokonanie tej zbrodni. On wie, że został wrobiony, dlatego wyrusza na samotną (no może prawie samotną) krucjatę przeciwko zdrajcom systemu, który był dla niego wszystkim.

Jak już wspomniałem, osobą odpowiedzialną za powstanie tego obrazu był Danny Cannon, reżyser który do czasu pracy na planie „Sędziego Dredda” miał na koncie tylko jeden film, „Amerykańskiego łowcę”. I w miejscu tym warto zadać sobie pytanie, czy tak mało doświadczonemu twórcy można było powierzyć $90 mln na zrealizowanie produkcji na podstawie tak kultowego komiksu? Zanim udzielę na to odpowiedzi, po krótce przedstawię wam pewien fakt, o którym mało kto wie. Chodzi mi tutaj o podejście do ekranizacji komiksów w latach 80-tych i 90-tych. W tamtych latach twórcy zdecydowanie inaczej patrzyli na to jak z kart komiksu przenieść bohatera na duży ekran. W zasadzie z wersji papierowej zapożyczali oni tylko główne postaci zarówno tych złych jak i dobrych, a także genezę i miejsce ich „narodzin”. Cała reszta pozostawała wizją scenarzysty i reżysera. Nie musieli trzymać się konkretnych zeszytów, powielać ich ducha, czy klimatu. Dosłownie mogli stworzyć coś zupełnie nowego i nikt niemiałby im tego za złe (poza oczywiście fanami komiksu). Ale takie były czasy, takie zasady oraz układy. Gdyby ktoś zaczął kopiować konkretne sceny, czy też wątki (co popularne jest współcześnie) zostałby oskarżony o lenistwo twórcze i brak pomysłowości. Choć brzmi to dość absurdalnie to jednak takie były fakty, stąd „Sędzia Dredd” z naprawdę mrocznego bohatera staje się w filmie Cannona zwykłym gliniarzem z niemałym poczuciem humoru i skrywanym romantyzmem…

Powiem szczerze, że zanim sięgnąłem po jakikolwiek zeszyt z serii „Dredd” w moje dłonie wpadła kaseta VHS z tą właśnie postacią. Nie ukrywam, że podczas pierwszego seansu byłem pod tak ogromnym wrażeniem pracy Cannona, że od razu postanowiłem zobaczyć go trzy razy. Szok. Te efekty, cały czas akcja, no i moje 14 lat! To było to, co małolaty kochają, to był koleś, którym z miejsca chciałem się stać i walczyć z wszelakiej maści bandytami. Wszystko było piękne, niestety tylko do czasu. A czas ten nadszedł trzy lata później, gdy ujrzałem wersję papierową tego komiksu. I nagle zorientowałem się, że ktoś mnie oszukał filmem i podejściem do tak ciekawej i złożonej postaci jaką jest Dredd. Gdyby nie uniwersum i główny bohater naprawdę nie widziałbym, że są to opowieści o tym samym gliniarzu. Po raz kolejny szok, tym razem jednak ten negatywny, który z miejsca obniżył wartości produkcji kinowej niemal o połowę. Dlaczego?

W swojej pracy Danny Cannon postanowił ukazać Dredda bardziej jako człowieka, z poczuciem humoru, marzeniami i uczuciami, co znawcy twórczości Johna Wagnera i Carlosa Ezquerry uznają jako policzek. Postać, w którą wcielił się wówczas będący na absolutnym topie Sylwester Stallone, była zgoła mroczna i bezkompromisowa, niemalże całkowicie pozbawiona uczuć i ludzkich bodźców. Po prostu świat ukazany przez Wagnera nie pozwalał na to. Na ulicach albo ty zabijałeś albo zostałeś zabity. Nikt więc nie kalkulował, bo zwyczajnie nie było na to miejsca. W filmie owszem mamy delikatny zarys tego wszystkiego złego, co szerzyło się po Mega City One, ale potraktowanie tematu po macoszemu zupełnie wykrzywiło wizję zawartą w komiksie. Ponadto nie wiedzieć czemu (choć i to może być podyktowane czasami w jakich powstawał ten obraz) do fabuły wprowadzono postać groteskową, Hermana "Fergie" Fergusona, która w założeniu miała pewnie rozładowywać w widzach napięcie. Niestety nie dość, że tego nie robił, to jeszcze w wielu miejscach sprawnie irytowała nie tylko nas, ale i Dredda (śmiem twierdzić, że w komiksie bohater ten zostałby od razu skasowany przez jakiegoś sędziego). Jednak prawdziwa wpadka, która do teraz uważana jest za grzech najcięższy tej produkcji to fakt, że tytułowy bohater przez większość filmu chodzi bez swojego charakterystycznego hełmu. Choć z pewnością nie widziałem nawet połowy papierowych wydań opowiadających przygody tej postaci to jednak ani razu nie przypominam sobie, aby sędzia ten gdzieś chadzał bez swojego nakrycia głowy (o fakcie tym wielokrotnie wspominał też sam John Wagner, który również podzielił opinie fanów, że taka rzecz nigdy nie powinna mieć miejsca).

Jak doskonale orientują się fani tego bohatera w 2012 roku w kinach pojawiła się nowa ekranizacja tego komiksu. Oczywiście zanim wybrałem do kina na chłodno przypomniałem sobie obraz z 1995 roku i niestety ze smutkiem stwierdzam, że nie wytrzymał on próby czasu. Owszem historia opowiedziana w tamtym okresie była dla mnie niczym świętość największa, ale byłem wtedy dzieckiem. Dziś wiem, że było to tylko zachłyśnięcie światem wykreowanym w filmie i wyczynami głównego bohatera. Po 17 latach, ze smutkiem w sercu stwierdzam, że „Sędzia Dredd” w wykonaniu jednego z najbardziej kultowych aktorów naszego pokolenia jest plastikowy i mało realny. Brakuje mu ponadczasowości, charyzmy którą mógłby ponownie rozpalić we mnie dziecięce marzenia. Tego jednak nie czyni, a to oznacza, że krytyka jaka spadła na niego zaraz po premierze dziś wydaje mi się mieć uzasadnienie.

Obraz w Ameryce okazał się katastrofą finansową zarabiając niecałe $40 mln i gdyby nie wpływy z reszty świata nigdy by się nie zwrócił (ostatecznie uzbierał $ 113 mln). Jego słabość została oczywiście „doceniona” przez krytyków, co zaowocowało nominacją dla Stallone’a do nagrody Złota Malina. Tak naprawdę był to też początek kłopotów tego aktora, który po występie w tym obrazie pomału zaczął schodzić z piedestału. Również dla reżysera produkcja ta okazała się przysłowiowym strzałem w kolano, gdyż po pracy nad tym filmem praktycznie słuch o nim całkowicie zaginął (w roku 1998 co prawda zrealizował jeszcze „Koszmar następnego lata” i „Phoenix”, ale później niemal zszedł ze sceny filmowej). Wnioski więc nasuwają się same. Reasumując, choć nigdy tak naprawdę „Sędzia Dredd” nie otrzyma ode mnie noty poniżej średniej (miłe wspomnienia z dzieciństwa, kładą cień sentymentu na tę produkcję) to jednak wybitnym filmem z pewnością nie jest, o czym zresztą przekonała się już większość z was.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC