FILM

Mroczne cienie (2012)

Dark Shadows

Recenzje (3)

Niesamowite opowieści, czarny humor, ironia - to wszystko znaki rozpoznawcze Tima Burtona. Niemal obowiązkowe elementy jego twórczości. Pytaniem pozostaje, jak bardzo niesamowita będzie to opowieść oraz jak wiele czarnego humoru i ironii wleje w nią reżyser. W przypadku "Mrocznych cieni" mamy opcję maksimum. Nie dość, że jest to historia wampira, to jeszcze takiego, na którego klątwę rzuca lekko szurnięta i nieziemsko seksowna wiedźma. A jakby i tego było mało, nasz nieszczęsny bohater po latach, latach spędzonych pod ziemią (pogrzebany (nie)żywcem), zostaje wykopany w barwnych latach 70. W takiej sytuacji, wiadomo, że będzie i gotyk, i disco, a taka mieszanka zagwarantować może jedynie dobrą zabawę. Tę zapewnia natomiast także znakomita obsada. Co prawda przecharakteryzowany Johnny Depp trochę mi się już znudził, ale wiecznie skacowana Helena Bonham Carter jest świetna, Chloë Grace Moretz jako zblazowana nastolatka skrywająca tajemnicę znakomita, miło znów zobaczyć Michelle Pfeiffer na ekranie, a i na Evie Green można zawiesić oko.

"Mroczne cienie" to lżejsza, zdecydowanie komediowa propozycja Burtona. Pełna przerysowań, wręcz karykatur, absurdów, z odpowiednią dawką pięknie wystylizowanej makabreski oraz niezapomnianymi czerwonymi ustami Green, z których wydostaje się coś równie niezapomnianego. Rzecz kojarząca się z "Rodziną Adamsów", "Ze śmiercią jej do twarzy" czy, szukając w twórczości Amerykanina, "Sokiem z żuka". Oczywiście, to także opowieść o miłości tej pięknej, wspaniałej, niezwyciężonej i tej równie wielkiej, siejącej powszechne zniszczenie.

Burton nie zaskakuje, raczej w ramach jednego filmu proponuje swoje the best of. Romans i tragedię, duchy i dziwaków, niewinną niewiastę i kobietę-wampa, czerń i soczyste barwy, Johnny'ego i Helenę. A wszystko bardzo efektowne.

Jest rok 1752. Pragnąc odmienić swoje życie rodzina Collinsonów melduje się na statku płynącym do Ameryki. To właśnie tam wszystko zacząć ma się dla nich na nowo, a fatum krążące nad ich rodem w końcu ma ich opuścić. Mija 20 lat. Ród Collinsonów stał się potężny. Rozkręcony przez głowę rodziny interes rybny przyniósł im krocie. Wydaje się, że w końcu szczęście się do nich uśmiechnęło. Niestety było to tylko złudzenie, a jego czar, niczym poranna mgła, zniknął po cichu w najmniej spodziewanym momencie. „Moment” ten na imię ma Angelique Brouchard, piękna służąca, której serce łamie kapryśny junior rodu, Barnabas. To właśnie Angelique zraniona brakiem czułości z jego strony rzuca na niego i na wszystko co kocha klątwę mającą przerażające skutki. Najpierw giną jego rodzice, następnie jego narzeczona, a na końcu on sam zamienia się w wampira i prześladowany przez ludzi zostaje za wieki zamknięty w trumnie. Jego sen jednak nie trwa aż tak długo jak życzyliby sobie niektórzy i po niecałych 200 latach Barnabas budzi się z drzemki. Świat jaki znał już dawno przestał istnieć, ale jego uparty charakter oraz miłość do rodziny nie przeszkadza mu w misji zrozumienia współczesnego świata i naprawy zła jakie go spotkało. Czy jednak uda mu się zaaklimatyzować w szalonych latach 70-tych i przywrócić dawną świetność swojemu nazwisku, musicie już przekonać się sami…

Bardzo chłodne przyjęcie tego obrazu za Oceanem dało mi wiele do myślenia. Po oszołamiającym sukcesie „Alicji w krainie czarów” wydawało się, że kolejny projekt Tima Burtona to pewniak, który z łatwością podbije serca widzów. Niestety tytuł ten stał się ofiarą (nie jedyną zresztą) innego wielkiego widowiska. Mowa tu oczywiście o „Avengers”, które nie tylko w weekend swojego debiutu ale niemal jeszcze miesiąc po nim absolutnie dominowało w światowym boxoffice. Z pewnością właśnie to tutaj trzeba doszukiwać się prawdziwej porażki „Mrocznych cieni”, które na otwarcie zarobiły zaledwie $29 mln (szacunkowo spodziewano się przychodów na poziomie $80-100 mln). Czy jednak faktycznie jest to jedyny powód tak słabych wyników finansowych przekonacie się za chwilę…

Raczej nikogo nie zaskoczę stwierdzeniem, że „Mroczne cienie” posiadają wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy „burtonowskiego widowiska”. Od stylu, poprzez tło, charakteryzację bohaterów, lokację, plenery, na klimacie i prowadzeniu akcji kończąc. Inaczej rzecz ujmując, widzowie otrzymują wszystko za co kochają filmy tego reżysera. Gdzie wiec pojawia się problem? Co tym razem nie zagrało poza złym doborem daty premiery? Osobiście uważam, że jedynym racjonalnym wytłumaczeniem jest właśnie wprowadzenie tego filmu do kin tydzień po produkcji Jossa Whedona. Producenci zapewne liczyli na to, że obraz ten kierowany do zupełnie innej grupy odbiorców z łatwością stawi czoła kolorowym supeherosom. Niestety przeliczyli się i to srodze, a dowodem na to przychód w Stanach na poziomie $77 mln, przy budżecie $150 mln…

Niemniej jednak ja jako fan Tima Burtona seans „Mrocznych cieni” zaliczam do udanych. Nie jest to z pewnością jego najlepsze dzieło, ale zachowując swój unikalny styl twórca ten z pewnością nie zawiódł swoich zwolenników. Oczywiście wiele osób zarzuca tej produkcji wtórność i brak oryginalności, ale to tak jakby się czepiać tego, że gdy świeci słońce to jest gorąco. Przecież to żadne zaskoczenie, skoro, tak jak wspomniałem na we wstępie, twórca ten ma swój niezmienny styl od lat 90-tych minionego stulecia. Czy nagle miał wszystko zmienić i spróbować eksperymentować z formą i stylem? Wydaje mi się, że nie, tym bardziej że sama mroczna historia rodziny Collinsonów idealnie nadaje się do podania w obiektywie Tima Burtona…

Jak większość osób wie, „Mroczne cienie” to pełnometrażowy film, którego podwaliny stanowi bardzo popularny serial o tym samym tytule emitowany w latach 1966-1971. Choć sam serial był dość mroczny, to jednak zdecydowanie kierowany był do całych rodzin. Taki też styl starał się w swoim filmie zachować pan Burton, ale do końca się to nie sprawdziło. To co jeszcze blisko 50 lat wstecz sprawdzało się całkiem nieźle, współcześnie już nie robi takiego wrażenia. I to właśnie stanowi spory problem. Starając się tak zbalansować tę opowieść, aby przypadła ona do gustu zarówno tym najmłodszym jak i zdecydowanie starszym widzom, w wielu miejscach twórcy wyraźnie się zagubili. Mi osobiście w kilku miejscach brakowało wyraźnego podrasowania pewnych scen – zarówno tych dla dorosłych (dzikie orgietki pomiędzy Barnabasem a Angelique), jak i tych dla młodszej widowni (zbyt słabo wykorzystano potencjał najmłodszych bohaterów Carolyn i Davida). Na szczęście są to tylko małe epizody, które dla większości widzów będą zupełnie niezauważalne, a to oznacza seans lekki i przyjemny.

Bo z pewnością takiej właśnie projekcji możecie się spodziewać. Na ekranie wiele, i cały czas coś się dzieje. Zaczynamy przecież od XVIII wieku, a kończymy w latach 70-tych wieku XX. Poza tym co chwilę, zmieniamy plenery, raz jesteśmy w wytwornym domostwie Collinsonów, by chwilę później znaleźć się w okolicznym miasteczku, lesie lub plaży. Brak jakiejkolwiek nudy to z pewnością też zasługa barwnych postaci, wśród których tradycyjnie na pierwszym planie rządzi Johnny Depp. W jego występie co prawda nie dopatrzyłem się czegoś nadzwyczajnego, ale dał mi on to czego po nim oczekiwałem i chwała mu za to. W tym obrazie Johnny to po prostu Johnny i tak ma być, tego chciałem i to otrzymałem. Poza nim docenić trzeba też Evę Green, Chloë Grace Moretz i Michelle Pfeiffer. Słabiej natomiast prezentuje się o dziwo zepchnięta na głęboki margines Helena Bonham Carter. Tak czy inaczej obsada nie zawodzi i dzięki temu sam film nabiera wiele smaczków i rumieńców.

„Mroczne cienie” to typowe kino Tima Burtona. Twórca ten daje swoim fanom to czego od niego oczekują, stąd miłośnicy jego twórczości z pewnością nie zawiodą się na tym tytule. Gotycki klimat, przerysowane postaci i mroczna atmosfera kontrastuje tu z czarnym humorem, bądź co bądź ciepłą rodzinną historią oraz lekkim podejściem do tematów wampiryzmu i czarów. Wymieszanie z poplątaniem, czyli to za co kochamy magię produkcji fantasy. Może gdzieś po drodze wkrada się kilka niedoskonałości, może brakuje tu czegoś nowego, czegoś oryginalnego, ale mimo wszystko całość robi porządne wrażenie. Znakomita muzyka, świetne zdjęcia, dopracowane efekty specjalne i aktorstwo z najwyższej półki sprawi, że o filmie tym szybko nie zapomniecie i to właśnie w tych elementach drzemie największy jego potencjał. Dlatego jeżeli podobały się wam wcześniejsze produkcje Tima Burtona śmiało możecie sięgać też po tą. Z pewnością się nie zawiedziecie.

Dziwacy Burtona

Barnabas (Johnny Depp) – sztandarowy dziwak Tima Burtona, w „Mrocznych cieniach” jest wampirem, który po blisko 200 latach budzi się i chce wrócić do swojej rodziny. Nie wie, że musi walczyć z czarownicą Angie (Eva Green), przez którą on i jego narzeczona stracili życie.
Chwilami rodzina Collinsów przypomina Adamsów, są ekscentryczni, dziwni i nieprzystosowani. Mieszkają w wielkim domu, na kształt zamku i zdają się być wyłączeni ze świata.
Scenografia jest imponująca – gotycka, monumentalna, idealnie w burtonowskim stylu. Nie przypomina realistycznego świata, tylko mroczną baśń. Johnny Depp nadal jest świetny w rolach „odszczepieńców”, trzeba też zwrócić uwagę na Evę Green, która jest jedną z seksowniejszych i ciekawych ekranowych czarownic.
Dziwny jest to film, na horror jest za komediowy, na komedię czasem zbyt mroczny. Owszem jest często zabawny, choćby efektowna scena miłosna Angie i Barnabasa, jego próby zaklimatyzowania się we współczesnym świecie. Gotycki horror przeplata się z sensacją, a nawet kinem akcji, czy komediową farsą. Fabuła jest naciągana, niespecjalnie ambitna, film nie jest odkrywczy, ale dla niezwykłego klimatu filmów Burtona i absurdalnego humoru można obejrzeć.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC