Zaczyna się od tego, że dwóch klaunów (tak, klaunów) ucieka ze skradzioną sporą sumą. Jeden z nich umiera, drugi to Mel Gibson. By ratować się przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, postanawia oddać się w ręce oficjalnie skorumpowanych meksykańskich policjantów. Areszt w Tijuanie wita go torturującymi dźwiękami mariachi puszczanymi przez wiele godzin i osobliwymi regułami tam panującymi (współwięźniowie noszą np. broń). Jeszcze bardziej dziwi go jednak więzienie, do którego trafia i które, jak słusznie zauważa, bardziej przypomina najgorsze na świecie centrum handlowe niż zakład penitencjarny.
Dystrybutor reklamuje film jako "Zabójczą broń" w stylu Tarantino. Całkiem to trafne określenie. Rzeczywiście dzieło Adriana Grunberga ma w sobie coś z absurdu, klimatu i humoru obrazów Quentina. Jeśli natomiast chodzi o porównanie z lubianą policyjną serią, wspólnym mianownikiem jest Gibson. Taki, jakiego kochamy. Sprytny, cwany, nieco zgryźliwy, z szelmowskim uśmiechem. Może już trochę podniszczony, ale nadal prowadzący błyskotliwe monologi, przebiegły i z sobie tylko znanym wdziękiem pokonującym wszystkich i wszystko. To Mel, na jakiego czekaliśmy i jakiego nam (a przynajmniej niżej podpisanej) jednak bardzo brakuje. Od pierwszych scen wywołuje na twarzy wielki, promienny uśmiech. I naprawdę mało istotne są scenariuszowe niedoróbki, sceny-kalki, które widzieliśmy już w tysiącach filmów, naciągane pomysły. Ważne, że Mel się bije, awanturuje, kombinuje, a przy okazji - oczywiście - pokazuje, że w głębi serca jest porządnym kryminalistą. No i genialnie podrabia pewnego poważnego aktora i reżysera.
"Dorwać gringo" to kapitalna rozrywka. Półtorej godziny świetnej zabawny z jedynym w swoim rodzaju Melem Gibsonem.