FILM

Igrzyska śmierci (2012)

Hunger Games, The
Inne tytuły: Hunger Games

Recenzje (2)

Rzecz dzieje się w świecie, gdzie nie ma Stanów Zjednoczonych. Zamiast nich na terenach Ameryki Północnej powstaje państwo Panem. Władze stolicy zmuszają podległe rejony do corocznej "daniny" w postaci chłopca i dziewczyny pomiędzy dwunastym, a osiemnastym rokiem życia. Ofiary muszą brać udział w transmitowanym przez telewizję turnieju na śmierć i życie. Główną bohaterką opowieści jest Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence), która dobrowolnie zgłasza się do udziału w igrzyskach, aby ocalić swoją siostrę.

Bezpośredni wstęp tej recenzji służy temu, by nie postrzegać dzieła Gary'ego Rossa jako produkcji o nastolatkach i dla nastolatków. To bowiem coś więcej niż rozterki młodości i miłość. Z jednej strony mamy antyutopię, ze swoistym podziałem kastowym (im dalszy numer dystryktu, tym jest on biedniejszy) i wszechobecnym nadzorem. Z drugiej, to analogia naszych zmedializowanych czasów. Gdzie liczy się show, wrażenie, oglądalność. Gdzie manipulacja i zabawa w boga są na porządku dziennym.

Jest w tym pewien paradoks, bowiem poruszane kwestie przedstawione są w typowo rozrywkowym stylu, a film ma wszelkie znamiona superprodukcji, która przede wszystkim ma się podobać i to przede wszystkim młodzieży. Wyraźny jest więc sensacyjny charakter z wymyślnymi, acz niekoniecznie drastycznymi pojedynkami czy kilkoma udanymi zwrotami akcji. Jest niewielki, ale jakże urzekający i szlachetny wątek miłosny. No i oczywiście efekty. Niewątpliwie, poza świetną, bardzo przekonującą rolą Jennifer Lawrence, głównym atutem dzieła jest jego wizualna strona. Przerysowana, przytłaczająca kiczowatym rozmachem futurystyczna część, po prostu, zachwyca. Makijaże, kostiumy, które wprawiłyby w osłupienie Willy'ego Wonkę, a także kapitalne techniczne rozwiązania (genialne tworzenie bestii), doskonale kontrastują z siermiężną, szaro-burą rzeczywistością miasteczka głównej bohaterki czy pełną pułapek leśną areną, gdzie toczą się walki.

Przekaz "Igrzysk śmierci" jest prosty i wyraźny, ale nie razi naiwnością czy banałem. W kreacji świata przyszłości jest z kolei zadziwiająca konsekwencja. To solidne, zmyślne i inteligentne kino rozrywkowe o młodej, dzielnej, walecznej dziewczynie.

Bliżej nieokreślona przyszłość. USA zniknęły z mapy świata, a na ich miejscu powstało państwo Panem. Podzielone na dwanaście dystryktów prowadziło żelazne rządy, których cel był jeden – absolutne podporządkowanie sobie ludzi. Katniss Everdeen pochodzi z Dwunastego Dystryktu, jednego z najbiedniejszych regionów w państwie, gdzie głód jest codziennością, a strach o życie własne i bliskich czymś więcej niż odległym bodźcem nieuniknionego końca. Zbliżające się Igrzyska Głodowe ten właśnie strach potęgują jeszcze wyraźniej, tym bardziej, że po raz pierwszy w losowaniu uczestników turnieju ma wziąć udział młodsza siostra Katniss, Primrose. Kiedy zostaje wylosowana zrozpaczona Katniss zgłasza się na jej miejsce, stając się tym samym pierwszą ochotniczką w historii Igrzysk. Wraz z nią z Dwunastego Dystryktu w narodowym show weźmie udział chłopak o imieniu Peeta Mellark. To właśnie z nim Katniss połączy swe losy na arenie śmierci, gdzie dzieci między dwunastym, a osiemnastym rokiem życia umierają dla uciechy elit…

Jak już wspomniałem w prologu „Igrzyska śmierci” okazały się światowym fenomenem i to z kilku powodów. Po pierwsze start w amerykańskim boxoffice dosłownie storpedował otwarcie pierwszej części „Sagi zmierzch” jasno pokazując, że choć do premiery wszyscy mówili o podobieństwie powieści Stephenie Meyer do Suzanne Collins, to już po niej jest na odwrót, przynajmniej w płaszczyźnie ich ekranizacji (otwarcie „Zmierzch”, niespełna $70 mln, „Igrzyska śmierci”, $155 mln!). Po drugie, kiedy wydawało się, że złożoność rozterek sercowych głównych bohaterów Meyer sięgnęła zenitu, to, to co serwuje nam Collins ciężko jest zdefiniować w znanych mi słowach. Po trzecie, i w końcu najważniejsze, okazuje się, że wciąż można jeszcze obdarzyć duszą ekranizację powieści, która choć srodze okrojona z ważnych wątków jest w stanie tak samo zafascynować widzów w kinie jak i czytelników w domowym zaciszu. Co więc, aż tak bardzo chwyta za serce?

„Igrzyska śmierci” to film, który dość luźno ociera się o fantastykę. Choć akcja dzieje się w dalekiej przyszłości my widzowie, aż tak bardzo tego nie czujemy. Ilość wizualnych fajerwerków komputerowych została tu ograniczona do minimum i za to chwała twórcom. Przede wszystkim wspomniana redukcja efektów specjalnych do mikroskopijnych wręcz rozmiarów w pełni pozwala nam się cieszyć ukazaną historią. Nie odwraca naszej uwagi od bohaterów przez co z łatwością możemy do nich poczuć sympatię. Świetnie w swoich rolach pokazują się Jennifer Lawrence jako Katniss Everdeen i Josh Hutcherson jako Peeta Mellarka. Na drugim planie pozostaje nieco Liam Hemsworth (ekranowy Gale Hawthorne), ale nie dlatego, że gra słabo, tylko przez to, że jego udział w pierwszej części jest tylko symboliczny (podobnie jak Jackoba w „Zmierzchu”). Dzięki żywiołowemu wcieleniu się w swoje postaci, nikt z widzów nie powie, że losy Katniss i Peeta są mu obojętne. Po prostu od pierwszej minuty turnieju jesteśmy z nimi, kibicujemy im i wspieramy. Nie muszę więc mówić, że seans dzięki temu upływa nam w wyśmienitym nastroju…

W tym miejscu należy też wspomnieć o kilku postaciach drugoplanowych, wśród których znalazła się spora plejada gwiazd. Jak zawsze świetny i opanowany Donald Sutherland jako prezydent Panam, tradycyjnie charyzmatyczny i do łez zabawny Stanley Tucci jako prowadzący show Caesar Flickerman, stonowany i postawny Lenny Kravitz w roli stylisty-mentora i ponownie niezapomniany Woody Harrelson jako zapijaczony trener głównych bohaterów, Haymitch Abernathy. W zupełnie innym stylu prezentuje się nam zaś Elizabeth Banks jako zdziwaczała kokietka Effie Trinket i do bólu chłodny z charakteru, ale gorący z serca Wes Bentley, któremu przypadła postać jednej z głównych osób prowadzących turniej zza kurtyny, Seneca Crane’a. Obecność na ekranie tych gwiazd to zdecydowanie to, czego zabrakło w „Zmierzchu”. Choć niektórzy aktorzy przed kamerą pojawiają się tylko na kilka minut, to i tak wnoszą nam rzecz cenioną w kinie najbardziej – charakter i jakość.

Na dobrą sprawę w obrazie tym ciężko jest się do czegoś przyczepić. Otrzymujemy tu niemal wszystko i to na naprawdę wysokim poziomie. Świetnie prezentują się zdjęcia autorstwa Toma Sterna, który przyszło udźwignął nie lada ciężar. Bo chyba nikt nie powie, że w filmie skierowanym do młodych widzów, w którym na ekranie widzimy zabijane dzieci, zdjęcia mają charakter marginalny. Tom Stern musiał tu idealnie zrównoważyć całą brutalność Igrzysk (w końcu my widzowie musimy w to uwierzyć i traktować na serio), ze świadomością, iż kierowane jest to do nastoletniej publiczności. Sztuka ta jednak udała mu się przednio, przez co ekranowe wydarzenia stają się dla nas jeszcze bardziej emocjonujące. Nie zawiedli też twórcy muzyki, za którą odpowiadali wspólnie T-Bone Burnett i żywa legenda w tej materii, James Newton Howard. Gdy tylko zobaczyłem w opisie filmu nazwisko Howarda o stronę muzyczną byłem spokojny i jak się po raz kolejny okazało miałem rację. Nikt zapewne nie będzie też narzekał na montaż i udźwiękowienie. Również te aspekty filmowego rzemiosła zostały tu wykreowane na naprawdę solidnym poziomie.

Tak naprawdę „Igrzyska śmierci” mają dla mnie tylko jedną wadę, o której rzadko kto wie. Celowo kilkanaście razy w tym tekście odwołałem się do „Sagi zmierzch”, do której ów tytuł jest nieustannie porównywany ze względu na szereg podobieństw, tylko po to aby w tym miejscu was zaskoczyć. Niewielu bowiem wie, że film w reżyserii Gary’ego Rossa, a także powieść autorstwa Suzanne Collins, najbardziej na myśl przywodzi nie „Sagę zmierzch”, lecz azjatycki, szokujący obraz „Battle Royale”. Tytuł ten również jest ekranizacją bestsellerowej powieści, tyle że Koushuna Takami. Autor „Battle Royale” swoją historię podobnie jak Collins osadził w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzie co roku wylosowana zostaje jedna 9 klasa. Uczniowie w czasie wycieczki z okazji zakończenia szkoły zostają uśpieni i porwani na wyspę. Tam dostają plecak z żywnością i broń, a także instrukcję z tym, co ich czeka. A czeka ich pojedynek na śmierć i życie. Wyspę może opuścić tylko jednak osoba, która w ciągu trzech dni zabije pozostałych uczestników krwawego turnieju. I tak oto może dla wielu prysnąć czar oryginalności „Igrzysk śmierci”. Jak przeczytałem na jednym z for internetowych: „plagiat niejedno ma imię”. Tu oczywiście nikt żadnego plagiatu nie ogłosił - ani w przypadku filmu, ani książki. Niesmak gdzieś jednak pozostaje…

Niemniej jednak „Igrzyska śmierci” to film więcej niż udany. Powiem szczerze, że znakomitym zagraniem (ale też niezwykle ryzykownym) okazały się absolutnie minimalistyczne zwiastuny, które nie zdradzały praktycznie w ogóle fabuły i nie prezentowały efektów specjalnych. Stąd też moje zupełnie obojętne podejście do seansu, które zweryfikować musiałem już po 10 minutach. Wszystko za sprawą świetnego wprowadzenia i jasno zaakcentowanych wątków, autentycznie wzbudzających ciekawość. Gary Ross pokazał, że od początku będąc porównywanym do kogoś/czegoś wielkiego („Saga zmierzch”) z łatwością można to zdetronizować. Po tym, co zaprezentowali twórcy pierwszej części „Przed świtem” od razu powiem, że zakończenie całej serii zobaczę w domu. W przypadku „Igrzysk śmierci”, będzie zaś zupełnie inaczej.

Znakomite aktorstwo, świetnie prowadzona akcja, wiele jej zwrotów i ciekawych innowacji, przemyślany scenariusz, genialna muzyka i zdjęcia – to po prostu „Igrzyska śmierci”!

https://vod.plus?cid=fAmDJkjC