"1920 Bitwa Warszawska" to opowieść o miłości żołnierza Janka i artystki scenicznej Oli przedstawiona na tle wydarzeń, którym przewodził marszałek Piłsudski. W zasadzie to miała być taka opowieść. Największą bowiem porażką dzieła Jerzego Hoffmana jest scenariusz, a raczej jego brak. Nie ma co czepiać się patosu, podniosłej muzyki, pustych haseł "ku pokrzepieniu serc i chwale ojczyzny", bagnetów na broń i mądrości, że czysta wódka nie plami ani munduru, ani honoru. To wszystko było wliczone w ryzyko. Czemu jednak film z takim budżetem przypomina nędzny batalistyczny patchwork, nie mam pojęcia.
Losy bohaterów są zmarginalizowane i zupełnie nie sposób wczuć się w ich położenie. Zamiast rozbudowania relacji personalnych, mamy tony bezsensownych scen zbiorowych. Wojsko idzie przez miasto, wojsko idzie przez wieś, wojsko idzie przez cmentarz. Brakuje płynności narracji, choćby minimalnego pogłębienia wątków, wewnętrznych rozterek, za to na końskie nogi można napatrzeć się do woli. Pomijam nawet tanie sztuczki z krwią czy błotem chlapiącym na ekran, majestatycznie padającymi po wybuchu krzyżami, zdjęciami w zwolnionym tempie - niech będzie, że taką - najprostszą - estetykę dramaturgii przyjęto. Gros sekwencji jest jednak zupełnie zbędna, w związku z czym obserwujemy kompletnie nieistotne dla akcji osoby, tylko po to, by zobaczyć jak w 3D odpiłowuje się rękę, dźga kogoś w twarz bądź wbija gwoździe do trumny. Jest nudno, nieskładnie, bez jakiegokolwiek napięcia. Na domiar złego, ponad pół godziny filmu to quasimusical.
Pojawiają się aktorskie perełki, znakomity Adam Ferency czy bardzo przekonujący Bogusław Linda, a na Nataszę Urbańską miło popatrzeć, acz jedyną prawdziwą atrakcją dzieła są postaci intelektualistów-telegrafistów - przemyślane, dopracowane, wyraziste, zabawne - doskonali bohaterowie drugiego planu.
Żal, naprawdę żal, szczególnie, że poza stylizacją, nawet strona wizualna nie imponuje. Niestety, bitwa została przegrana.