FILM

Kowboje i obcy (2011)

Cowboys & Aliens

Recenzje (2)

Nie do końca spokojne życie pewnego miasteczka zostaje brutalnie zakłócone przez... kosmitów. Grupa hardych kowbojów, dziecko, pies i dziewczyna, wyruszają więc odbić uprowadzonych krewnych i przyjaciół.

Dla jednych pomysł jest - delikatnie rzecz ujmując - głupi (sądząc po komentarzach w internecie), od razu więc uprzedzę, że dla mnie jest genialny. Połączenie westernu i science fiction otwiera bowiem wrota absurdu i stwarza wręcz nieskończone możliwości scenariuszowe. I szczerze mówiąc spodziewałam się, że dzieło Jona Favreau będzie bardziej surrealistyczne. To, że tak się nie stało nie jest jednak główną bolączka filmu. Fajnie, że reżyser nie uciekł w najbardziej oczywistą formę, czyli pastisz, lecz nakręcił obraz całkiem serio, acz nie całkiem poważny. Dialogi, niektóre sceny - jak ta z napadem, czy "mistrz karabinu" grany przez Sama Rockwella wnoszą niezbędną dawkę humoru. Przy czym Favreau jest na tyle przekonujący, że szybko oswajamy się z myślą, że kosmici grasowali i zagrażali Ziemi także w czasach Dzikiego Zachodu.

Głównym problemem jest narracja. "Kowboje i obcy" bywają strasznie nudni, niespójni. Mnóstwo kapitalnych pomysłów posklejane jest w mało porywającą całość. Daniel Craig jako milczący, tajemniczy kowboj o stalowym spojrzeniu jest znakomity, Harrison Ford - jak zawsze w siodle i kapeluszu - spisuje się bezbłędnie, całej intrydze brakuje jednak dramaturgii. Z drugiej strony przypomina to po prostu klasyczny western, gdzie idą, idą i idą, przekazują sobie życiowe mądrości, by na końcu, z Apaczami u boku stawić czoła... no, tu już nie jest klasycznie - poszukującym złota kosmitom. No i gdybym miała się czepiać, przybysze mogliby w końcu przestać wyglądać jak nieślubne dzieci ósmego pasażera Nostromo i człowieka-muchy.

Przyznam, że spodziewałam się po tym projekcie czegoś więcej i głównie z uwagi na - zapewne wygórowane - oczekiwania, dzieło nieco rozczarowuje. Gdy jednak zapomnieć o niespełnionych nadziejach, okazuje się, że czeka nas całkiem fajny, nie aż tak dziwaczny, za to rozkoszny (ach, ten pełen gniewu wzrok Indiany, znaczy Forda) i wesoły film.

Widać, że western przechodzi drugą młodość. Gdyby jednak zrobić zawody na odświeżanie gatunku, na razie bracia Coenowie z ich "Prawdziwym męstwem" wygrywają z "Kowbojami i obcymi" w przedbiegach. Zobaczymy, co teraz pokaże Quentin Tarantino.

Na środku pustyni nagle przytomność odzyskuje… całkowicie oszołomiony kowboj. Nie wie kim jest, gdzie się znajduje i co mu się stało. Na ręce ma dziwny metalowy przedmiot, który nie przypomina mu niczego pochodzącego z Ziemi. Na domiar złego w jego pobliżu zjawiają się trzej łowcy głów, którzy wydają się rozpoznawać twarz napotkanego pechowca…

Tymczasem w małym miasteczku syn niezwykle bogatego hodowcy bydła Woodrowa Dolarhyde’a, Percy, urządza pokaz swojej wyższości i chamstwa rozpętując strzelaninę w barze za to,… że otrzymał rachunek. Głupie żarty i cwaniactwo doprowadziły do nieszczęśliwego wypadku, za który Percy trafił za kratki. Za kratki trafił też nasz nieznajomy z pustyni, gdyż okazało się, że jest on poszukiwanym od wielu lat szefem okolicznej bandy rabującej banki i pociągi. Jake Lonergan, bo tam się zwał ów dżentelmen, bardzo szybko „zaprzyjaźnił się” z młodym Dolarhydem i dzięki temu szybko trafił na czarną listę jego dzianego tatusia. I gdy wydawało się, że egzekucja Jake’a jest już tylko kwestią czasu, niespodziewanie w miasteczku pojawiają się niezidentyfikowane obiekty, które porywają mieszkańców w nieznane nikomu miejsce. Ocaleli z masakry kowboje ruszają na ratunek bliskim, a na czele konwoju staje Woodrow Dolarhyde i Jake Lonergan. Czy w starciu z nieznanymi przybyszami hardzi rewolwerowcy mają jakieś szanse? Przekonajcie się sami…

Jak już wspomniałem we wstępie „Kowboje i obcy” to tytuł, który w wersji papierowej niemal zaraz po opublikowaniu napotkał szereg problemów. Nie inaczej miały się też prace nad jego wersją kinową. Już na samym początku z obsadą, ze względu na konflikt terminów, musiał pożegnać się Robert Downey Jr. (miał on zagrać Jake’a Lonergana, ale uniemożliwiłoby mu to prace na planie kontynuacji „Sherlocka Holmesa”), później nie udało się przeforsować kandydatury Evy Green (oficjalny komunikat głosił, że to sama aktorka zrezygnowała z roli Elli, ale na ten temat krąży wiele sprzecznych teorii), a na końcu zamieszania narobił sam Harrison Ford, który aby uniknąć porównania jego bohatera do „Indiany Jonesa” za nic w świecie nie chciał założyć kapelusza. Później pojawił się poważny problem z budżetem filmu, który wraz z trwaniem prac nad tą produkcją znacznie się rozszerzył i w ten oto sposób Jon Favreau wszedł w konflikt z szefami studia. Na sam koniec wybuchała jeszcze jednak afera związana z plakatem promującym film, który okazał się zbyt podobny do… jednego filmu o „Indianie Jonesie” (na pewno przez kapelusz na głowie Harrisona Forda). Koniec końców przed kamerami zameldowali się Daniel Craig (jako Jake Lonergan) i Olivia Wilde (jako Ella Swenson), Harrison Ford założył kapelusz, budżet zamknięto na $163 mln (choć Favreau chciał $200 mln), a plakat na życzenie NBC Universal został usunięty ze stron amerykańskich serwisów poświęconych tematyce filmowej. Czy te perturbacje mocno dały się we znaki twórcą w efekcie końcowym tego obrazu? Śpieszę z odpowiedzią…

Od razu trzeba powiedzieć, że film Jona Favreau to typowy przedstawiciel letniego kina rozrywkowego, na którym widzowie mają tylko się dobrze bawić. Naszpikowana efektami specjalnymi, pełna akcji i zabawnych sytuacji produkcja z pewnością w dużej mierze spełnia wszelkie pokładane w niej nadzieje, ale… niestety nie wnosi do świata ekranizacji komiksów niczego nowego. Oczywiście poza tematyką, ale to z pewnością zbyt mało dla wybrednej ostatnimi czasy widowni, która notabene zdecydowanie stroni od westernów. Kino rewolwerów i kapelusza tak kochane przez Hollywood w latach 50-tych, 60-tych i 70-tych minionego stulecia teraz stoi głęboko w cieniu innych gatunków filmowych. Nie można powiedzieć, że co pewien czas na rynku nie pojawia się jakiś interesujący tytuł opowiadający o Dzikim Zachodzie, ale w kontekście dawnych lat sukcesy odnosi dość marginalne (poza sukcesami artystycznymi, tak jak w przypadku „Zabójstwa Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, „.3:10 do Yumy”, czy „Prawdziwego męstwa”). To też niestety przytrafiło się „Kowboja i obcym”, które już w pierwszy weekend po premierze zostało uznane za jedno z największych rozczarowań 2011 roku (nie mówiąc już o fiasku finansowym). Gdzie więc leży pies pogrzebany?

Z pewnością w słabym i, powiedzmy to wprost, strasznie naciąganym scenariuszu. Oczywiście w kinie sci-fi wszystkie chwyty są dozwolone, ale zdrowy rozsądek tych produkcji powinien być zachowany choć w stopniu minimalnym. A tu co? A tu grupka kowboi uzbrojona w rewolwery, wsparta przez Indian dzielnie dzierżących łuki i dzidy, ściera się ze statkami kosmicznymi obcych wyposażonymi w lasery i inne dziwnego rodzaju bronie masowego rażenia. Zgadnijcie kto wygra? Ok, ale nie bawmy się w zgadywanki tylko zbierajmy w całość fakty, fakty, które dość bolesne są też dla muzyki i dialogów. Z pewnością od tak utalentowanego muzyka jakim jest Harry Gregson-Williams powinniśmy wymagać czegoś więcej jak pompatycznej nutki utrzymanej w konwencji muzyki country podbitej rockiem. Miejscami wszystko to wygląda tak komicznie, że aż ciężko uwierzyć, iż to co widzimy i słyszymy jednocześnie pochodzi z tego samego filmu. Najgorzej wszystko ma się pod koniec kiedy akcja przyśpiesza, a ścieżka dźwiękowa zostaje gdzieś z tyłu i robi swoje… wciąż nas denerwuje. Co do dialogów to, tu aż tak złośliwy nie będę, bo nie dość, że scenarzyści z pewnością musieli się trzymać wersji papierowej, to jeszcze całkowite błazenady bohaterów są przeplatane ze znakomitą, często kąśliwą wymienianą zdań pomiędzy Woodrowem Dolarhydem i Jakem Lonerganem.

I to trzeba uznać za największy plus tej produkcji. Oczywiście nie ich przekomarzanki, ale kreacje. W swojej roli Harrison Ford jest genialny i choć za nic w świecie w filmie tym nie chce być on kojarzony z Indym, to jednak patrząc na niego widzimy właśnie łowcę przygód w swojej najlepszej formie. Równie dobrze spisuje się Daniel Craig, którego chłodny wzrok i ciężki akcent znakomicie wpisują się w obraz twardziela z Dzikiego Zachodu. Zaś na drugim planie rządzi i dzieli mój ulubieniec Sam Rockwell, który wciela się tu w ciapowatego właściciela baru, któremu kosmici porywają żonę. Na bardzo wysoką ocenę zapracował też Matthew Libatique. Jego zdjęcia są naprawę piękne i powiem szczerze to one z pośród innych tegorocznych ekranizacji komiksów zrobiły na mnie największe wrażenie. Piękne plenery bezkresów pustyni ujęte w panoramicznych kadrach dosłownie zapierają dech w piersiach. Właśnie tego mi brakowało w mainstreamowych produkcjach A.D. 2011. Plusik postawię też przy montażu, który jest spójny i często potrafi nas zaskoczyć jakimś płynnym przejściem pomiędzy ujęciami.

W ogólnym rozrachunku „Kowboje i obcy” to film bardzo nierówny, który spodobać może się tylko i wyłącznie osobom szukającym w kinie bezprecedensowej rozrywki, pozbawionej jaśniejszego błysku. Wydaje mi się, że twórcy porwali się z motyką na słońce, próbując przenieść na ekrany produkcję, która tylko dobrze wygląda na papierze. Sam zamiar z pewnością był szalony, a wykonanie wyszło takie sobie. Ogólnie tytuł ten ratuje się aktorsko i tu nie ma co dyskutować. Z pewnością wielu widzom w pamięci zapadną też znakomite zdjęcia i ciekawe efekty specjalne, ale to zdecydowanie za mało, aby odnieść duży sukces. I sukcesu tego, film pana Favreau nie odniósł, za co winić może on tylko samego siebie. Dlatego jeżeli nie macie zaplanowanego jakiegoś ciekawszego seansu możecie na luzie zmierzyć się z „Kowbojami i obcymi”. Na jakieś większe fajerwerki nie macie co liczyć, ale czas spędzony z bohaterami tej historii upłynie wam szybko i bezboleśnie.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC