Głównymi bohaterkami są dwie siostry. Młodsza wychodzi właśnie za mąż, gdy okazuje się, że w kierunku Ziemi zmierza, grożąc końcem świata, skrywająca się dotąd za Słońcem planeta Melancholia. To opowieść o tym, co nieuniknione, nieodwracalne. O akceptacji, bezsilnej walce, ucieczce.
Mam pewien problem z Von Trierem. Jego sztuka - choć wiem, że to zamierzone - wydaje mi się zbyt inwazyjna, wręcz agresywna emocjonalnie. Duńczyk z niebezpieczną łatwością pogrywa ludzkimi uczuciami i z zatrważającą dokładnością trafia w czułe punkty. Zazwyczaj po jego filmach wychodziłam z kina wściekła, że ponownie dałam się zmanipulować. Dlatego podoba mi się "Melacholia". Reżyser wciąż mówi o frustracjach, ukrywaniu swego prawdziwego ja, strachu, samotności, ułudzie, konwenansach, farsie na pokaz, ale robi to subtelnie. Nadal porusza, do pewnego stopnia szokuje, skłania do refleksji, ale jest w tym - na swój sposób - delikatny, poetycki, wręcz romantyczny. Jego najnowsze dzieło oddziałuje podskórnie, jest impresyjne, ...melancholijne. I piękne.
To bez wątpienia najbardziej widowiskowy i epicki film kontrowersyjnego twórcy. Nadal lubi kręcić z ręki, nie zrezygnował do końca z surowych, zimnych zdjęć, wzbogacił je jednak iście baśniowymi obrazkami oraz wspaniałą, dumnie brzmiącą muzyką.
"Melacholia" to pełna metafor i lirycznych porównań bardzo smutna opowieść. I bardzo piękna.