Twórcy skupili się na dwóch rzeczach - na tym, by pokazać, że nastolatek jest cool i że jest wielki. Mamy więc słodkie zdjęcia z dzieciństwa, wygłupy z kumplami, wypowiedzi dziadków, nauczycielki, archiwalne materiały gdy grał na ulicy i tym podobne. Z drugiej strony dostajemy przebitki z gigantycznego, wyprzedanego show w nowojorskim Madison Square Garden, który przyszli obejrzeć m.in. David Beckham i Kobe Bryant. Zachwyty Ushera, szefa wytwórni Def Jam Island L.A. Reida, duety z Miley Cyrus i Jadenem Smithem. Są też telewizyjne migawki, w których o młodym wokaliście wspominają Jay Leno czy Michelle Obama. Oczywiście, nie brakuje rozhisteryzowanych, wielbiących go ponad wszystko fanek w wieku mniej więcej od 7 od 15 lat.
Stojący za kamerą Jon Chu i jego ekipa postarali się też, by przybliżyć, jak doszło do tego, że zwykły chłopak z Kanady stał się powszechnie rozpoznawalną gwiazdą popu. Żadnych klubów Myszki Miki, szczęśliwych zbiegów okoliczności. Obraz pokazuje, że wszystko udało się dzięki uporowi Justina, kochającej matce, kilku zaprzyjaźnionym z nią muzykom, którzy pozwalali brzdącowi grać ze sobą, a także pewnemu menedżerowi, który w niego uwierzył, poświęcając mnóstwo czasu i niemało pieniędzy, by doprowadzić Biebera tam, gdzie jest teraz. Fajną rzeczą w filmie jest zwrócenie uwagi na rolę współczesnych narzędzi komunikacji jak YouTube czy Twitter, które odegrały niemałą rolę w karierze wokalisty.
"Justin Bieber: Never Say Never" to ładnie nakręcona, nieźle przybliżająca postać muzyka, ale bardzo jednowymiarowa biografia (choć zrealizowana w 3D). Bohater jest tu niemal bez wad, słabości czy typowych przecież dla nastolatka humorów. Uśmiechnięty, figlarnie machający grzywką, zawsze pełen energii i oddany fanom. Cóż, fanom, a raczej fankom obraz bardzo się podoba, czego potwierdzeniem piski małolat, które siedziały za mną w kinie.