Niby wszystko jest tradycyjnie, wręcz podręcznikowo. Na pierwszy rzut oka "Prawdziwe męstwo" to najzwyklejszy western. Coenowie trzymają się wszelkich zasad gatunku, od fundamentalnej walki o sprawiedliwość czy kwestii honoru, po drobiazgi jak wiszące na drzewach zwłoki czy zasadzki w skalistych dolinach. Bohaterowie to dwóch dzielnych mężczyzn stojących na straży prawa, którzy na zlecenie pewnej niewiasty ruszają w pościg za rzezimieszkiem. Klasyka, prawda? Z tym, że jeden z nich raczej się chwieje a nie stoi (Jeff Bridges niezawodny w roli antypatycznego ochlaptusa), drugi mocny jest przede wszystkim w gębie (bezbłędny, źle uczesany strażnik Teksasu Matt Damon), a białogłowa ma zaledwie 14 wiosen, ale nie boi spać się z trupami i jak mało kto potrafi się targować (kapitalna Hailee Steinfeld). Wyjęty spod prawa to natomiast wyjątkowo nieatrakcyjny Josh Brolin, znaczy Tom Chaney.
Bracia Coenowie mają niezwykły dar zmieniania oklepanych schematów w skrzące humorem, niezwykłe opowieści. Dokładnie tak jest w ich najnowszym dziele. Zdolne rodzeństwo choć nabożnie wręcz podchodzi do tradycji filmów o Dzikim Zachodzie, podskórnie dorzuca swoje trzy grosze. I na tym polega sukces dzieła. Twórcy nie rewolucjonizują gatunku, nie wywracają do góry nogami, ciężko nawet powiedzieć, że odświeżają czy uwspółcześniają. Ot, po prostu wzbogacają o subtelny acz kluczowy coenowski pierwiastek. Tyle wystarczy, by "Prawdziwe męstwo" oglądało się z zapartym tchem, w końcu mamy strzelaniny, porwania, pościgi, pojedynki, i wielkim uśmiechem na twarzy, który zapewniają błyskotliwe kreacje aktorskie.
"Prawdziwe męstwo" to niespotykany przykład westernu, który spodoba się zarówno miłośnikom kowbojskich historii, jak i tym, którzy do tej pory nie przepadali za Dzikim Zachodem. Powtórzę, tego po prostu nie można przegapić.