W równoległym wymiarze Garfield nazywa się Gazooka, wygląda karykaturalnie i ma supermoc. Jon tymczasem jest władcą imperium, choć z koroną nie zdobył inteligencji. W owym świecie nawet Odie jest wyjątkowy. Niestety idyllę zakłóca kobieta, której szyderczy śmiech po kwadransie wyprowadza z równowagi. Jak zresztą cały film.
"Garfield: Koty górą" z oryginalnym, komiksowym Garfieldem ma niewiele wspólnego, chociaż za scenariusz odpowiada jego twórca, Jon Davis. A co najgorsze to najzwyczajniej w świecie słaba bajka. Owszem, mnóstwo tu cytatów z filmów science fiction i horrów, by przywołać jedynie "Gwiezdne wojny" i "King Konga", całość niestety nuży. Niewiele tu humoru i chociaż nasz ukochany leniwiec początkowo jest w stanie wytrwać w swym etosie niepracy, w końcu daje się przekonać, że może coś zmienić i - o zgrozo! - przejmuje inicjatywę. Męczy też natłok postaci, które ani ciekawe, ani zabawne.
Za co kochamy Garfielda? Za to, że jedyną aktywność przejawia, kiedy je lasagnę. Kiedy ratuje świat jest zupełnie nieprzekonujący. Nawet jeśli robi to z pomocą super i nie tylko bohaterów.