Nie ma się za bardzo co dziwić. Reżyser, Zack Snyder, szlifował umiejętności pod okiem Franka Millera, realizując wyborny obraz "300". I tym razem z niebywałym wyczuciem i polotem podszedł do obrazkowej materii. Jest niesłychanie sugestywny, a przede wszystkim widowiskowy. Wizualnie to arcydzieło dopracowane w najmniejszych szczegółach. Krople deszczu, bryzgająca krew, roztrzaskiwane szkło. Pięknie stylizowane kobiety, spowolnione ujęcia, gra kolorami - wszystkie te drobne elementy sprawiają, że oglądanie "Strażników" to niebywała przyjemność (choć bywa bardzo brutalnie, wręcz odrażająco). Jeszcze większa za sprawą muzyki. Czołówka z Bobem Dylanem w tle to majstersztyk. Generalnie panuje zasada, by dobrać jak najmniej z pozoru odpowiednią kompozycję do obrazu, stąd kiedy mężczyzna i kobieta zatapiają się w miłosnym uniesieniu, ich nagie ciała pobłyskują w świetle księżyca, a na jej nogach błyszczą lateksowe pończochy, wybrzmiewa "Hallelujah" w wykonaniu Leonarda Cohena. Czyżby więc film był bez wad? Nie do końca.
Każdy fan Iron Maiden wie, czym jest Zegar Zagłady, wszak do niego właśnie odnosi się utwór "2 Minutes to Midnight". To symboliczny zegar, który pokazuje, minuty, które zostały do północy, gdzie "północ" oznacza zagładę rasy ludzkiej. Pierwotnie ustawiono go na 23.53. Akcja filmu rozgrywa się w fikcyjnej Ameryce 1985 roku, gdzie na skutek prób nuklearnych prowadzonych przez ZSRR wskazówki ustawione są na pięć minut do północy. W takich właśnie niepokojących czasach zabity zostaje Komediant, jeden z dawnych Strażników - przebranych bohaterów, którzy czuwali nad bezpieczeństwem ludzi. Grupę rozwiązano w 1977 roku. Dawny kolega, węsząc spisek przeciwko pozostałym Watchmenom, postanawia wyjaśnić tajemnicze morderstwo. Jednocześnie nad światem wciąż wisi widmo Armagedonu. Problem polega na tym, że poza głównym wątkiem mamy masę retrospekcji i mnóstwo wątków pobocznych, które wielokrotnie spowalniają akcję filmu. Ich nagromadzenie jest w pewnym monecie tak duże, że trudno się połapać, w którym kierunku zmierza fabuła i nietrudno się pogubić. Na szczęście pod koniec wszystko nabiera właściwego tempa.
Ponad 163 minuty w kinie to dużo, ale warto je poświęcić. Nie zawsze te minuty będą ekscytujące, ale bardzo często zapierające dech w piersiach.
Bohaterowie są zmęczeni. Superbohaterowie są niepotrzebni. Wygrali wojnę w Wietnamie, pomogli Nixonowi usadowić się na prezydenckim tronie na trzecią kadencję i zaprowadziwszy niemal faszystowski ordnung zostali odesłani do cywila. Jedynie niemal wszechmogący Dr Manhattan vel Jon Osterman (Billy Crudup) i superinteligentny Adrian Veidt, znany również jako Ozymandiasz (Matthew Goode) pozostali na usługach rządu, starając się zachować kruchą równowagę w nuklearnym wyścigu ze Związkiem Radzieckim, którego stawką jest atomowy holokaust rodzaju ludzkiego. Wskazówki zegara odliczającego czas do zagłady zbliżają się coraz bardziej do godziny zero, tymczasem ktoś zaczyna mordować dawnych superbohaterów. Pierwszą ofiarą pada Komediant (Jeffrey Dean Morgan), cyniczny, brutalny i bezwzględny emerytowany superheros. Tropem tajemniczego zabójstwa podąża ostatni z tytułowych Strażników, Rorschach (Jackie Earle Haley) który niczym chandlerowski bohater (nawet strojem wpisuje się w konwencję noir) sam przeciw wszystkim prowadzi krucjatę w imię sprawiedliwości i prawdy. Spirala spisku zatacza coraz szersze kręgi, ofiar przybywa a jądrowy Armagedon staje się coraz bardziej realny.
„Watchmen. Strażnicy” Zacka Snydera („Dawn of dead”, „300”) to filmowa wersja komiksu, choć bardziej adekwatne byłoby określenie „powieści graficznej” autorstwa Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa przez wielu uważanej za szczytowe osiągnięcie w tej materii. Opowieść zaczyna się fenomenalną czołówką, w której w rytm piosenki Boba Dylana (muzyka w ogóle stanowi tu bardzo istotny element) przedstawiona zostaje fotograficznym skrótem historia amerykańskich superbohaterów, a potem jest tylko lepiej. Chwała autorom filmu za to, że świadomie rezygnując z udziału hollywoodzkich gwiazd, ich potencjalne gaże przeznaczyli na efekty specjalne i dolę dla scenarzystów (David Hayter i Alex Tse), którzy „dzięki Jonowi” (telewizyjny spiker wypowiadając się o Dr Manhattanie stwierdził, że „bóg istnieje i jest Amerykaninem”) nie wykastrowali oryginalnego materiału z niepokojącej i brudnej atmosfery przemocy i paranoi.
„Watchmen. Strażnicy" to nie jest kolejna opowieść o niezwyciężonych obrońcach ludzkości, których figurkami mogłyby się bawić dzieci. Wolelibyśmy raczej, by dzieci nie zetknęły się z postaciami, które pod kretyńskimi trykotami skrywają głębokie psychiczne traumy, schizofreniczne osobowości i niezachwiane przekonanie, że ludzkość jedynie pod twardym butem terroru potrafi na chwilę okiełznać samobójcze skłonności. Ponadto tylko dojrzali widzowie odczytają ujęte w klasyczne obrazy aluzje i nawiązania do historii i kultury popularnej (przykładem „Powodzenia panie Gorsky! Neila Armstronga lub kubrickowskie konotacje z „Mechaniczną pomarańczą” czy „Dr Strangelove”).
Wysmakowane wizualnie niczym „Sin City”, mroczne paranoją „Mrocznego rycerza” i (sur)realistycznie brutalne, jak zarejestrowane na taśmach Zaprudera zabójstwo Kennedy’ego, którego notabene tak naprawdę zastrzelił... Zaprawdę warto się samemu dowiedzieć.