W różnych miejscach na Ziemi lądują ogniste kule. Najważniejsza z nich trafia - a jakże - do Central Parku na Manhattanie. Wychodzi z niej wielki robot oraz człekopodobna istota (żeby być bardziej precyzyjnym - łudząco podobna do Keanu Reevesa). Ta właśnie istota ma za zadanie uratować Ziemię dla przyszłych pokoleń. Zaznaczmy uratować przed głównym zagrożeniem, czyli... przed ludźmi. Czy przysłany z kosmosu Klaatu wykona swoją misję zależy od pełnej uroku pani mikrobiolog (albo coś takiego), która będzie go przekonywać, że ludzie nie są jednak tak bardzo źli.
Przyznaję się bez bicia. Filmu "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" z 1951 roku nie widziałem. Ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że był obrazem frapującym, fascynującym i jak na owe czasy przełomowym. W końcu choć go nie widziałem tytuł gdzieś mi się w głowie kołatał a i z recenzji sieciowych wynika, że jest to klasyk amerykańskiego kina. Ponad 55 lat później Scott Derrickson postanowił przypomnieć tamtą opowieść. Zrobił to niestety w najgorszy z możliwych sposobów.
Przede wszystkim zabrakło dobrego scenariusza. Historia opowiedziana w nowej wersji nie różni się wiele od tej sprzed ponad pół wieku. Tam głównym zagrożeniem była zagłada atomowa, dziś pojawił się bardziej modny temat globalnego ocieplenia. Tyle tylko, że scenarzyści powymyślali takie dziwactwa, że szkoda gadać. Główna bohaterka (Jennifer Connelly) za rodzinę ma czarnoskórego dzieciaka, który wiecznie tęskni za ojcem (co jest o tyle dziwne, że jego ojcem jest Will Smith i pewnie syna na planie wspierał). Raz już Connelly pojawiła się jako naukowiec ("Hulk") i była doprawdy równie beznadziejna. Nie wymagam od pięknej aktorki, by przebiła swoją pierwszą rolę w życiu (pamiętna podglądana dziewczynka z "Dawno temu w Ameryce"), ale mogłaby lepiej dobierać scenariusze. Do tego mamy panią wiceprezydent w postaci Kathy Bates, która nie wie czy ma być bezdusznym i tępym urzędnikiem czy może pełną zrozumienia matką narodu. Ten zadziwiający konglomerat pomyłek uzupełnia John Cleeese, który gra zupełnie na poważnie... laureata Nagrody Nobla w trudno powiedzieć jakiej dziedzinie, ale w każdym razie w domu ma tablicę z kredą i siedzi nad jakimiś równaniami.
Jeśli chodzi o Keanu Reevesa powiem tak: Jedna z moich przyjaciółek jest od wielu lat platonicznie zakochana w amerykańskim aktorze. Ponieważ staram się być delikatny wobec przyjaciół, nic na temat tej roli nie powiem.
Ps. Przypomniało mi się, że całkiem udaną przeróbką był "Przylądek strachu" z Robertem De Niro. Tyle tylko, że film ten zrobił Martin Scorsese.