Kobieta na rozstaju emocjonalnych dróg spotyka mężczyznę po przejściach. Niespodziewanie, niezamierzenie, spędzają ze sobą kilka dni, dzięki którym staną się lepszymi ludźmi. Co nie znaczy, że będą żyli długo i szczęśliwie. Całą historię można by zmieścić w 15-minutowej etiudzie, tymczasem czeka nas ponad półtorej godziny przerysowanego dramatyzmu mocno ocierającego się o romansidłową tandetę. Przede wszystkim jednak jest nudno. Większość historii rozgrywa się między dwójką bohaterów, a że przez dłuższy czas zamknięci są w domu nad morzem mogą tylko rozmawiać. W ten sposób kiedy padnie jedna kwestia, można spokojnie skoczyć do toalety i przypudrować nosek. Ba! Można nawet zrobić pełny makijaż i wrócić akurat na kolejną kwestię. Czy mówiłam, że jest nudno? A do tego pretensjonalnie, tendencyjnie i bardzo, bardzo przewidywalnie. Może i między Richardem Gere a Diane Lane trochę iskrzy, ale to wyłącznie zasługa aktorki. Maślane oczy Richarda już chyba na nikim nie robią wrażenia.
"Noce w Rodanthe" to melodramat ze wszystkimi najgorszymi dla tego gatunku cechami. Jedyne co ratuje obraz przed kompletną katastrofą to zdjęcia i krajobrazy, które w odróżnieniu od fabuły zapierają dech w piersiach.