O filmach, serialach i gwiazdach filmu nie zawsze poważnie.

Czy to prawdziwe życie? Czy to tylko fantazja?

01 grudnia 2018, Karolina Antczak

Bohemian Rhapsody

O “Bohemian Rhapsody” głośno było na długo przed tym, zanim film Singera nabrał realnych kształtów. Wokół produkcji rozrastały się kolejne mity i kontrowersje, dotyczące między innymi rezygnacji poprzedniego odtwórcy głównej roli (Sacha Baron Cohen) - miała ona nastąpić w wyniku różnic artystycznych pomiędzy aktorem a członkami zespołu. Ostatecznie w Mercury’ego wcielił się Rami Malek. Jak wyszło? I czy w ogóle mogło wyjść, biorąc pod uwagę, że obraz już z założenia miał być znacznie grzeczniejszą i łagodniejszą wersją historii tak kontrowersyjnej postaci jak Freddie Mercury?

Na jedno trzeba się nastawić jeszcze przed seansem: film Singera nie jest biografią w pełnym tego słowa znaczeniu. Trzeba przyznać, że zmieszczenie historii Queen w zaledwie dwóch godzinach to niełatwe zadanie, siłą rzeczy wymagające skrócenia bądź pominięcia niektórych wątków. Ograniczenie czasowe częściowo tłumaczy także przeinaczanie pewnych faktów bądź mieszanie w chronologii. Ale, nie oszukujmy się - niektóre zmiany wprowadzono po to, by uczynić film jeszcze bardziej fascynującym i wciągającym. I trzeba uczciwie przyznać, że w “Bohemian Rhapsody” nie ma miejsca na nudę. Cały czas coś się dzieje, wątki łączą się zgrabnie i sensownie, by ostatecznie stworzyć kompletny, satysfakcjonujący obraz, w którym znalazło się nawet miejsce na głębsze, a jednocześnie nienachalne przesłanie. Co ciekawe, nie znając faktów z życia Freddiego, niełatwo jest odróżnić elementy zmyślone od prawdziwych wydarzeń - do tego stopnia niezwykłe było życie legendarnego muzyka. Podejrzewam, że po seansie nawet ci, którzy do tej pory z Queen nie mieli wiele wspólnego, zapragną sami trochę pogrzebać, żeby przekonać się, ile prawdy i ile fantazji twórców zmieściło się w produkcji.

Jakkolwiek niektóre fakty zostały nagięte na potrzeby filmu, o tyle gra aktorska to już pełny autentyzm. Rami Malek przechodzi samego siebie. Rzecz jasna, wielką robotę robi tutaj charakteryzacja: wszystko jest dopięte na ostatni guzik, od kostiumów i fryzur po charakterystyczny zgryz. Na ekranie niejednokrotnie widać ogrom pracy, którą aktor musiał włożyć przed podjęciem się trudnego zadania, jakie przed nim postawiono. Malek wczuwa się w wokalistę całym sercem, czego kwintesencją są doskonale odegrane, ikoniczne ruchy Freddiego, jakimi ten porywał publikę przy każdym występie. Chociaż to właśnie Rami, siłą rzeczy, gra tutaj pierwsze skrzypce, to właściwie w całej obsadzie trudno znaleźć aktora, który nie dałby sobie rady. Na uwagę zasługują przede wszystkim odtwórcy ról pozostałych członków zespołu. Ben Hardy i Joseph Mazzello fenomenalnie wcielają się w Rogera Taylora i Johna Deacona, ale najbardziej zapada w pamięć Gwilym Lee - momentami można odnieść wrażenie, że naprawdę patrzymy na prawdziwego Briana Maya z lat osiemdziesiątych.

Obrazowi Singera nie można odmówić rozmachu. Hołd nie byłby pełny, gdyby nie zachwycająca oprawa audiowizualna. W filmie o zespole formatu Queen wydaje się to kwestią szczególnie istotną. Wyraźnie widać, że twórcy zrobili dobry użytek z pokaźnego budżetu. Bardzo dużą rolę odgrywa tu muzyka - rzecz z pozoru oczywista, a jednak niezwykle istotna. To nie jest kolejny, fabularyzowany dokument, ale stworzone od A do Z dzieło, w którym twórczość Queenów - podobnie jak w życiu artystów - stanowi integralną część. Wykonania oparte na prawdziwych, zachowanych nagraniach robią wrażenie i to do tego stopnia, że często trudno odróżnić głos aktora od oryginalnego śpiewu Freddiego. Kulminacją tego, czego możemy spodziewać się po oprawie wizualnej, są odtworzone koncerty i teledyski, a przede wszystkim legendarny występ grupy podczas Live Aid. Trudno to opisać słowami, to trzeba po prostu zobaczyć.

“Czy to prawdziwe życie?”, chciałoby się zapytać słowami otwierającymi najsłynniejszy utwór zespołu. Niezaznajomiony z faktami laik rzeczywiście nie będzie w stanie odróżnić owego prawdziwego życia od fantazji, które to Bryan Singer sprawnie ze sobą przeplata. “Bohemian Rhapsody” zdecydowanie nie jest filmem czysto biograficznym, nie do końca spełnia też funkcję laurki. To przede wszystkim fascynująca opowieść zrealizowana z niewyobrażalnym rozmachem, przepełniona widoczną na każdym kroku miłością do swoich bohaterów. Fani zespołu mogą poczuć się nieco dotknięci rozmijaniem się z prawdą, z drugiej strony - trudno wyobrazić sobie lepszy hołd dla Jej Wysokości Królowej.

https://vod.plus?cid=fAmDJkjC