FILM

Starcie Tytanów (2010)

Clash of the Titans

Recenzje (2)

Perseusz (Sam Worthington) jako niemowlę został znaleziony na morzu przez rybacką rodzinę. Widząc bezradność porzuconego chłopca głowa rodziny postanawia wychować go jak własnego syna. Upływały kolejne lata. Perseusz wyrósł na prawdziwego mężczyznę, który przejął obowiązki przybranego ojca, gdy ten nie mógł już zapewnić pożywienia żonie i drugiemu dziecku. Niestety choć bardzo się starał, aby bliskim niczego nie brakowało nie był w stanie zrobić nic, gdy ich łódź został zaatakowany przez rozwścieczonego zachowaniem ludzi Hadesa (Ralph Fiennes). Śmierć poniosła cała jego rodzina, a on sam cudem uszedł z życiem. Nie mając nic do stracenia postanawia zemścić się na Władcy Podziemi i wraz z grupą śmiałków wyrusza w niezwykle niebezpieczną podróż, która ma uratować królestwo Argos i przy okazji umożliwić mu wyrównanie rachunków ze znienawidzonymi bogami.

Jak sami widzicie fabuła „Starcia tytanów” jest bardzo prosta i zbytnio nie rożni się od tej znanej z oryginału. Dlatego miłośnicy jakiś zawiłych i zaskakujących historii z pewnością nie będą mieli się czym tu zachwycać. Zresztą było niemal pewne, że obraz ten nie będzie niczym więcej jak tylko niezobowiązującą rozrywką dla mas, kiedy na stanowisku reżysera zdecydowano się obsadzić znanego z pierwszych dwóch części „Transportera” i „Incredible Hulka”, Louisa Leterriera. Twórca ten może i ma talent, jednak powiedzmy to sobie szczerze, wykorzystuje go tylko i wyłącznie do kina absolutnie komercyjnego, gdzie ogrom akcji całkowicie przytłacza fabułę.

I to właśnie naiwna i pozbawiona jakiegokolwiek sensu fabuła spada tu na widza niczym grom z jasnego nieba. To co całkiem sprawnie w oryginalnym obrazie przedstawiał nam Desmond Davis, tu ginie gdzieś w bitewnym chaosie i na siłę wrzucanych efektach specjalnych. Rozmach tej produkcji dosłownie przytłacza, lecz nie czyni tego pozytywnie jak na przykład „Transformers” Michaela Bay’a. Tu jeden trick komputerowy goni następny i tak przez całą projekcję. Ja rozumiem, że twórcy musieli stworzyć coś, co w 70% opiera się na efektach specjalnych, ale czy naprawdę trzeba było tego aż tyle, to już śmiem wątpić. Na domiar złego te wszystkie dodatki wizualne rażą straszną sztucznością. Efekty CGI zamiast wprowadzać nas w zachwyt, wywołują często uśmiech politowania. Wszystko to raczej przypomina gumowe makiety, które są poruszane za pomocą dobrze zsynchronizowanych statystów. Ja wybrałem się na ten film do kina i zdecydowałem się na seans w 3D, do którego obraz ten na szybko był konwertowany tuż przed premierą. Nie mam porównania jak to wszystko wygląda w tradycyjnym 2D. Może tam jest troszeczkę lepiej, choć szczerze w to wątpię. Sam twórca odciął się od decyzji konwersji, twierdząc że obraz ten od początku pomyślany był jako film normalny. Jednak szefowie Warnera nie zważali za bardzo na sprzeciw reżysera i w pośpiechu podrasowali wszystko do 3D. Według mnie był to spory błąd.

Całości nie ratują też aktorzy, którzy w tym chaosie po prostu się zgubili. Beznamiętny Sam Worthington i dosłownie komiczny Liam Nelson to największe rozczarowania jak dla mnie. Poniekąd aspekt ten ratuje znakomity Ralph Fiennes jednak w pojedynkę nie miał on szans udźwignąć tego wszystkiego i sprowadzić na jakąś lepszą drogę. Chyba największe zawód spotyka nas jednak ze strony będącego ostatnio na topie Sama Worthingtona. Nie wiem ile jest w tym wszystkim jego winy, a ile reżysera jednak przez dłuższą część seansu nie mogłem uwierzyć, że jest to ten sam gość, który tchnął życie w maszyny i błękitne stworzenia Pandorum. Miotający się niczym cień po planie bardziej przypomina debiutanta niż aktora zaprawionego w bojach wysokobudżetowych produkcji.

A czy znajdziemy tu jakieś plusy? W „Starciu tytanów” podobać może się z pewnością muzyka, choreografia, plenery i stroje. Twórcą ścieżki dźwiękowej jest urodzony w Niemczech Ramin Djawadi. Oczywiście nie jest to typowe dla tego kraju nazwisku i podejrzewam, że jego rodzinne korzenie sięgają Turcji. Takich też motywów możecie spodziewać się w tym obrazie, co w kontraście z egzotycznymi plenerami tworzy całkiem przyjemną dla ucha i oka całość. Film ten był realizowany w Walii (Dinorwic Slate Quarry – miejsce często wykorzystywane w produkcjach sci-fi i fantasy), w Wielkiej Brytanii i w Hiszpanii na Teneryfie. Zróżnicowanie krajobrazów jakie przyjdzie wam podziwiać jest więc bardzo duże, przez co staje się całkiem miłą odskocznią od beznamiętnych dialogów i niedopracowanych efektów specjalnych. Podobać może się też spora dbałość o szczegóły szczególnie te związane z rekwizytami i strojami. Odpowiedzialną za ten aspekt była zasłużona w tej dziedzinie kinematografii Lindy Hemming, na koncie której znajduje się już Oskar (Topsy-Turvy (1999)) i praca na planach takich produkcji jak „Batman – Początek”, „Mroczny Rycerz”, „Tomb Raider”, czy „Harry Potter i Komnata Tajemnic”. Czy coś jeszcze można pochwalić? Obawiam się, że nie…

Jak sami widzicie remake „Zmierzchu tytanów” niestety daleki jest od ideału. Owszem dzieło pana Louisa Leterriera jest gwarantem niezobowiązującej rozrywki na sobotni wieczór dla całej rodziny, ale podejrzewam, że w niedziele rano już mało kto będzie o nim pamiętał. Niestety na całym świecie sprzedał się on doskonale (wynik końcowy szacuje się na kwotę bliską $500 mln, budżet $125 mln) i włodarze Worner Bros. już na 2012 rok zapowiedzieli część drugą tego widowiska. Mnie osobiście wiadomość ta nie napawa optymizmem, choć nie ukrywam, że uwielbiam filmy oparte (nawet bardzo luźno) na mitologii. Najbardziej w tym wszystkim zawodzi fabuła, lub jak kto woli totalny jej brak. Nieokreślenie z góry pomysłu na prowadzenie akcji stworzyło jeden wielki chaos bitewny, którego przerywnikami jest obserwowanie całkowicie bezbarwnych kreacji aktorskich (wyjątek w osobie Ralpha Fiennesa) i wysłuchiwanie pompatycznych przemówień. A zatem, czy film ten może się komuś spodobać? Wydaje mi się, że jest to kwestia tego, czego w ogóle oczekujecie od kina. Jeżeli w filmach szukacie jakiś głębszych wartości to z pewnością nie, ale gdy chcecie się po prostu odprężyć po starciu z trudami szarej codzienności to kto wie, kto wie…

Ciekawy, ale nie zaskakuje

Na film poszedłem w wersji 3D. Z góry zaznaczę, że nie spodziewałem się po tym filmie ciekawej fabuły, lecz szybkiej siekanki z dobrymi efektami specjalnymi… I to właśnie otrzymałem. Film został zrealizowany z rozmachem. Efekt specjalny goni efekt, a scena walki kolejną scenę walki. Nie znajdziemy tu żadnych rysów zaczerpniętych z historii, czy też prawdy z mitami. Muszę przyznać, że dobrze w swojej roli spisał się Sam Worthington. Obawiałem się że praca przy "Awatarze" i "Terminatorze 4" źle odbije się na jego grze, jednak dobrze wykonał kawałek swojej roboty. Co do efektów specjalnych, te trzymają wysoki poziom (nie wiem jak jest w 2D, ale w 3D wyglądają naprawdę wyśmienicie). W uszy rzuciła mi się także dobrze dobrana muzyka z filmu. Co do wad filmu niestety można zarzucić, że film trwa tylko 1,5 godziny… Jak na hollywoodzkie hity to stanowczo za krótko. Można też filmowi zarzucić brak konkretnej fabuły, że chodzi w nim tylko o walkę i nic więcej. Jednak dla wielu będzie to zaleta filmu. Rzadko się zdarza by reżyserowie osadzali sceny bitewne w fantastycznym świecie mitologii. Mi osobiście film przypadł do gustu. Nie spodziewałem się wiele i tyle też otrzymałem. Było to dobre 1,5 godziny spędzone w kinie. Polecam film wszystkim którzy chcą się oderwać od romansideł i bajek w 3D które coraz częściej zasypują kina, by obejrzeć kawał dobrej akcji.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC