FILM

Niebo nad Saharą (2009)

Dernier vol, Le
Inne tytuły: The Last Flight, The Last Voyage of Lancaster

Pressbook

Oparta na bestsellerowej powieści Sylvaina Estibala europejska superprodukcja przygodowa z dwiema największymi gwiazdami kina znad Sekwany: znakomitą, nagrodzoną Oscarem, Złotym Globem, BAFTĄ i dwoma Cezarami niezapomnianą odtwórczynią roli Edith Piaf Marion Cotillard i uznawanym za najprzystojniejszego francuskiego aktora i niezwykle ualentowanego reżysera (gromadzące ponad 8 milionów francuskich widzów „Nie mów nikomu”, „Les Petits Mouchoirs”) Guilliaumem Canet.

Francuska Sahara, rok 1933. Gdy samolot słynnego pilota Billa Lancastera ginie w trakcie lotu z Londynu do Kapsztadu, jego partnerka – nieustraszona łowczyni przygód Marie Vallieres de Beaumont (Marion Cotillard) – wyrusza na poszukiwanie ukochanego. Zmuszona do lądowania na terytorium Algierii, pilotka bezskutecznie zwraca się o pomoc do dowódców wojsk francuskich, zmagających się z buntem miejscowych plemion Tuaregów. Jedynym sprzymierzeńcem podróżniczki okazuje się skłócony ze zwierzchnikami pułkownik Antoine Chauvet (Guillaume Canet). Nie mogąc odwieść Marie od niebezpiecznej podróży w samo serce malowniczej, acz morderczej pustyni, Antoine zabiera ją w kolejną, ryzykowną misję na terenie wroga. Wyprawa będzie ostatnią szansą na odkrycie zaskakującej prawdy o losie Lancastera, ale także początkiem wielkiego uczucia, które połączy dwie niepokorne dusze w bezkresnych piaskach Sahary.

„Znakomite połączenie kina wielkiej przygody i zmysłowego romansu. Zniewalająca Marion Cotillard i zbuntowany Guillaume Canet w rolach godnych ich talentów.” Anthony Palou, Le Figaroscope

Jak się narodził pomysł na ten film?

Film ten narodził się z mojego spotkania z pustynią w 2003 r. w Timinoun, na południu Algierii. Po powrocie rzuciłem się do księgarni, by zgłębić temat. Zaproponowano mi książki Le Clezio, bardzo znane, oraz „Le dernier vol de Lancaster”, pierwszą powieść Sylvaina Estibala wydaną przez wydawnictwo Actes du Sud. Powieść oparta była na prawdziwej historii Billa Lancastera, którego samolot rozbił się w samym sercu Sahary w 1933 r., gdy próbował pobić rekord oraz jego narzeczonej Chubbie Miller, która wyruszyła na jego poszukiwanie.

Dlaczego postanowił pan odejść od powieści Sylvaina Estibala?

Postać Billa Lancastera interesowała mnie mniej, niż osoba jego kochanki.

Z Pascalem Arnoldem wymyśliliśmy sobie, że Marie Vallieres de Beaumont będzie szukać swojego kochanka na pustyni, lecz ostatecznie znajdzie innego mężczyznę. Moim pragnieniem było stworzenie filmu historycznego i romantycznego, ale bez typowych dla tego gatunku scen. Nie chciałem, na przykład, budować struktury wokół miłości od pierwszego wejrzenia, rosnącego miłosnego napięcia i przewidywalnego uwieńczenia, gdy dwoje kochanków splata się w gorących piaskach malowniczej pustyni. Chciałem zrobić film o dwójce ludzi, którzy idą, bliscy wyczerpania, w poszukiwaniu Lancastera i powoli poddają się, by w końcu zaakceptować swoją nieuniknioną miłość.

„Lot na Saharą” jest filmem romantycznym, który opowiada historię dwojga ludzi, nie mających ze sobą nic wspólnego, ale odkrywających podczas kataklizmu, że mogą się nawzajem uratować. On znajduje powód, by być z nią. A ona zdaje sobie sprawę, że pomimo swojej miłości do Billa, jest w błędzie. Dla mnie ten film zadaje egzystencjalne pytanie: jaka jest różnica między pragnieniem miłości, a prawdziwym uczuciem. Nie ma jasnej odpowiedzi, ale Antoine i Marie zadają sobie to pytanie. Okoliczności zmuszają ich do tego i mam nadzieję, że wraz z nimi czynią to widzowie.

Guillaume Canet doskonale streścił przesłanie filmu: trzeba zawsze iść do przodu w nadziei znalezienia czegoś, a nawet jeśli nie znajdzie się tego, czego się szuka, to znajdzie się coś innego. Trzeba iść, by żyć.

Powściągliwość, która cechuje relacje między Antoinem, a Marie jest odważnym posunięciem. Czy wahał się pan przed dokonaniem tego wyboru?

Specjalnie nie mnożyłem scen miłosnych między bohaterami, by kulminacyjnym momentem tej historii mogło być ich ostateczne zespolenie fizyczne i duchowe. Nie ma sceny miłosnej, lecz jedynie pocałunek. Jeden, jedyny pocałunek, który jest dla Antoine’a życiodajny, gdyż Marie podaje mu życie (wodę) zanim go pocałuje. Film kończy się w momencie, gdy zaczyna się ich historia. Scena miłości fizycznej wydawała mi się nie na miejscu, gdyż chciałem jedynie pokazać bardzo zmysłowy, lecz nie seksualny moment, gdy dwoje ludzi się ledwie dotyka. To naturalne. Marion znalazła idealne słowa, by opisać film: „to zacisze domowe bez ścian”! Intymny film na bezkresnej pustyni.

Wyruszają samotnie na pustynię Ténéré. Czy są w pełni świadomi szaleństwa, które popełniają?

Czyż absolutna miłość nie jest trochę samobójcza? Nigdy nie uważałem, że Marie chce umrzeć. Według mnie, jest przekonana, że będzie w stanie odnaleźć swojego ukochanego ryzykując nawet życiem. To takie ekstremistyczne zachowanie. Antoine natomiast, doskonale zna niebezpieczeństwa Ténéré, ale również nie może się wycofać. Nigdy nie będzie Tuaregiem, a po zerwaniu z armią czuje się zupełnie zagubiony. Poszukiwania Marie nadają sens jego dezercji, nawet jeśli musi wiele ryzykować.

Czy rola Marie dla Marion Cotillard była z góry przesądzona?

Były trzy ważne spotkania: pustynia, powieść Sylvaina Estibala i to przesądzające o wszystkim, z Marion Cotillard. To było przed rozdaniem Oskarów, mieliśmy się spotkać na 10 minut, a trwało to półtorej godziny. Nie zamierzałem jej opowiadać „Lotu nad Saharą” ale wydawała się tak zainteresowana, że opowiedziałem do końca historię. Po naszym spotkaniu powiedziała swojemu agentowi, że to będzie jej pierwszy francuski film po „Niczego nie żałuję – Edith Piaf”. Byłem nie tylko zaszczycony - jej udział w tym filmie nadał mu wymiar, o którym nawet nie śniłem. Razem z Guillaumem walczyli jak lwy, żeby ten film został nakręcony. Nie udałoby się bez ich determinacji. Nie robili tego dla moich pięknych oczu, sądzę, że w tej historii zobaczyli cząstkę siebie.

Czy praca z oscarową aktorką była dużym wyzwaniem?

Marion jest obecnie u szczytu sławy, ale nie sądzę, by Oskar gruntownie zmienił jej styl pracy. Marion jest wirtuozem, wielką aktorka, która doskonale zna swój instrument artystyczny. To aktorka perfekcjonistka, która niesamowicie dużo pracuje. Gdy już wszystko zostanie dopowiedziane, odgrywa scenę w sposób niesamowity. Tak jak przy „Niczego nie żałuję…”, całkowicie żyła postacią Marie. Absolutnie nas zamurowało jak zagrała ostatnią scenę w filmie.

Powierzając rolę Antoine’a Chauveta Guillaumowi Canetowi, zdublował pan w filmie parę, która jest razem w rzeczywistości. Czy to było zamierzone?

Wręcz przeciwnie. Kręcenie z parą nigdy nie jest proste: mówisz do jednego, oboje odpowiadają. Marion i Guillaume są niesamowicie zgrani, byli cały czas razem, bardzo solidarni. Ale poza tą okolicznością, szybko zauważyłem, że kamera chwyta ich spojrzenia, ich prawdziwe uczucia. Chwilami Marion i Guillaume nie grali. Oni się naprawdę kochają i na ekranie pojawiają się prawdziwe uczucia, rzadkie, wyjątkowe.

Jak Guillaume Canet pojawił się w filmie?

Z początku nie myślałem o Guillaumie. Dopiero, gdy zobaczyłem go w „Les Liens du Sang”, pomyślałem sobie, że ta rola mogłaby do niego pasować. Wiedziałem od Marion, że jest zainteresowany. Trzeba podkreślić, że postać Antoine’a Chauveta jest wyjątkowo złożona: to łowca przygód, niesamowicie współczesny żołnierz. Zrozumiał jako pierwszy, że kolonialna Francja wprowadza zamęt w okupowanym regionie.

Kim byli ci francuscy żołnierze?

To byli prawdziwi awanturnicy, którzy opuszczali swoje strony, by żyć na pustyni innym życiem. Można by ich porównać do odkrywców, którzy ruszali ku nieznanym i tajemniczym obszarom. Jechali na pustynię, tak jak później ludzie mieli ochotę lecieć na księżyc. Epopeja tych francuskich żołnierzy jeżdżących na wielbłądach była mało wykorzystywana w kinie. Poza „Fort Saganne” Alaina Corneau, którego akcja toczy się przed I wojną światową. Dobrze jest wykorzystywać swoje dziedzictwo narodowe. Amerykanie nie bali się tego zrobić z kowbojami i Indianami. Dzięki temu mają doskonałe westerny. My też mamy nasze pustynne westerny w kepi i turbanach. Jeśli chodzi o estetykę, wygląda to zupełnie nieźle!

Zależało panu, by historyczny kontekst tej historii miłosnej, a mianowicie kolonizacja francuska na Saharze w latach trzydziestych, był wyjątkowo dokładnie przedstawiony.

„Lawrence z Arabii”, „Indochiny”, „Pod osłoną nieba”, „Fort Saganne” … wiele filmów mówi o kolonizacji, ale Afrykańczycy czy Azjaci są tam przede wszystkim statystami. Dla mnie jest nie do pomyślenia, że mógłbym Berberom i Tuaregom nie dać prawdziwych ról, nie popadając przy tym w nadmierne uproszczenie. Przeciwstawianie dobrego Czarnego i złego Białego jest równie upraszczające jak odwrotna sytuacja. Nic nie jest oczywiste, nawet jeśli, moim zdaniem, nic nie usprawiedliwia kolonizacji. Wszystkie postacie w filmie mają swoje przekonania i bronią ich uczciwie. W trakcie przygotowań, znalazłem przykład francuskich żołnierzy, którzy nauczyli się lokalnych języków, zbliżyli się do nomadów, by lepiej się nimi porozumiewać. Byli też tacy, którzy nie chcieli nawet próbować. Jedni i drudzy istnieli. „Niebo nad Saharą” nie jest filmem politycznym, który krytykuje kolonizację. On ją pokazuje ale nie ocenia.

Chciał pan koniecznie kręcić z prawdziwymi Tuaregami. Dlaczego to było takie ważne?

To prawdziwi nomadowie z Mali, którzy przyjechali na miejsce zdjęć po dwunastodniowej podróży terenówkami. Już sama ta podróż mogłaby być niezłym filmem dokumentalnym. Dla mnie ważna jest prawda, zarówno w kostiumach, jak i w rekwizytach z epoki. Jesteśmy na granicy filmu dokumentalnego. Lubię w filmie łączyć rzeczywistość z fikcją. Podobnie jest przy samej dystrybucji, mieszam gwiazdy i mniej znanych aktorów, profesjonalistów i amatorów.

Jednym z odkryć filmu jest Guillaume Marquet.

Guillaume Marquet jest wspaniałym aktorem teatralnym. Wzruszam się za każdym razem gdy go oglądam na scenie. Będzie o nim jeszcze głośno. Alain Corneau już go zatrudnił do następnego filmu.

Dlaczego film był kręcony w Maroku, w Merzouga?

Mieliśmy kręcić w Nigrze, lecz z różnych powodów nie wyszło. Ostatecznie wybraliśmy Merzougę, przy granicy algierskiej. Na stosunkowo niewielkim obszarze można tu znaleźć olbrzymie wydmy i różne pustynne krajobrazy. Piękno tych krajobrazów podkreślone przez światło Antoine’a Monoda – bratanka jednego z największych znawców Sahary Theodore’a Monoda – naprawdę zachęca do podróży, oderwania się.

Zażyczył pan sobie, żeby przez kręceniem, część ekipy przeszła na miejscu, w Maroku, przygotowanie artystyczne. Dlaczego?

We Francji faworyzuje się przygotowanie techniczne nad artystycznym. Nie mamy w zwyczaju przywozić aktorów kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć, by trenowali, uczyli się jeździć na wielbłądzie, żyli pod namiotem. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy tak właśnie zrobić. To 90% sukcesu filmu. Poza tym aktorzy musieli być wiarygodni jako żołnierze jeżdżący na wielbłądach i pustynni awanturnicy.

Z czego jest pan najbardziej zadowolony w filmie?

Cieszę się, że ten film jest mi bliski; jestem szczęśliwy, że udało się nam go nakręcić. Jak również, że mogłem zrobić film tego typu z dwoma bardzo znanymi aktorami i to zaledwie rok po realizacji „Khamsa” z młodym Cyganem z Marsylii. Zawsze chciałem przeskakiwać między filmami niskobudżetowymi, społecznie zaangażowanymi, a filmami romantycznymi i przygodowymi, nie zdradzając przy tym mojej jedynej religii - Kina! We Francji szufladkowanie jest bardzo silne. Mam nadzieję, że nadal będę mógł robić filmy, które czuję, nie zastanawiając się, czy to film autorski czy wysokobudżetowy.

Jaka była pańska pierwsza reakcja po przeczytaniu „Nieba nad Saharą”?

Od razu pomyślałem, że to bardzo piękna historia i ujrzałem przed oczyma wspaniały film romantyczny i przygodowy, który mógł na jej podstawie powstać. Nieczęsto można mówić o miłości tak skromnie, bez popadania nieustannie w przesadę lub sensację. Antoine zakochuje się w Marie, podczas gdy ona jest opętana myślą o odnalezieniu mężczyzny, którego kocha, a którego samolot rozbił się na pustyni. To kobieta jednocześnie zdeterminowana i zagubiona, która w rzeczywistości chce jednej rzeczy: ustatkować się. Tak jak wielu ludzi pragnie się zakochać. Uparcie szuka swojego kochanka, nie widząc, że ten, który może ją uszczęśliwić znajduje się być może obok niej. „Niebo nad Saharą” jest filmem o poddaniu się. Dopóki Marie i Antoine nie zdadzą się na siebie, dopóty się nie odnajdą. Oboje mają swoje lęki i obawy, lecz dopiero gdy zrezygnują ze swoich dążeń, będą w stanie zjednoczyć się. Samotny marsz przez pustynię pomoże im w tym.

Żeby przygotować się do zdjęć w Merzouga w Maroku, spędził pan kilka dni na pustyni z Karimem Dridim i częścią ekipy. Co panu dał ten tydzień?

Jest taka kwestia w filmie: „pustynia pomaga zapomnieć”. Tak właśnie było ze mną, kiedy przez wiele dni chodziliśmy z Karimem po wydmach, rozbijaliśmy obozowisko, jeździliśmy na wielbłądach. Nie mieliśmy telefonów komórkowych ani komputerów. Nigdy praktycznie nie miałem okazji do tego stopnia się odciąć. Cała ta przestrzeń, ta cisza szybko zmusiły mnie do refleksji nad sobą. Wyzerowania się. Ta diametralna i korzystna zmiana pozwoliła mi również na zbliżenie się do mojego bohatera.

We francuskiej armii porucznik Antoine Chauvet zajmuje wyjątkowe miejsce. Zrozumiał mentalność Tuaregów, bronił ich sprawy. Jaka była jego droga życiowa?

Musiałem wymyślić sobie jego historię. Według mnie, Antoine dorastał na wsi, a potem został wcielony do wojska, by walczyć w I wojnie światowej. W okopach widział jak umierają jego towarzysze. Być może spędził kilka godzin przygnieciony pod trupami. Tak jak wszyscy, którzy to przeżyli, ciężko mu z tym, że on przeżył, a inni nie. Nakręcenie „Bożego Narodzenia” z Christianem Carionem pozwoliło mi odkryć okropieństwa popełnione podczas tej wojny. Żaden żołnierz z I wojny światowej nie wyszedł psychicznie bez szwanku. Te niewidzialne rany musiały wypływać w zachowaniu Antoine’a. Gdy zaczyna się film, on już od dziesięciu lat żyje na Saharze. Wsiada codziennie na konia lub na wielbłąda. Ten facet nie chodzi już prosto. Ledwo się prostuje przy salutowaniu. Jego postawa w niczym nie przypomina postawy jego kapitana, który dopiero co przybył z akademii w Saint-Cyr. Tak jak Marie, choć z innych powodów, Antoine jest zagubionym człowiekiem, pełnym wątpliwości. Nie wie nawet czy zostanie w tym kraju; jest rozerwany pomiędzy przynależnością do armii, a wyjątkowym stosunkiem do Tuaregów.

Do tej roli przeszedł pan lekką metamorfozę fizyczną.

Trochę mi wyostrzono rysy, dorzucono srebrny ząb i bliznę. Żeby bardziej przypominać mojego bohatera, który jest bardzo suchy, lekko schudłem. Ale najwięcej pracy miałem z głosem, gdyż chciałem, żeby był głębszy i niższy. Antoine jest milczkiem, oszczędnym we wszystkim. Nomadzi na pustyni też nie mówią wiele.

Akcja ma miejsce na początku lat trzydziestych na Saharze. Czy interesował się pan kolonialnym kontekstem tego okresu?

Przeczytałem sporo książek sytuacji Tuaregów w latach trzydziestych na Saharze. Ważne dla mnie było, aby wypaść jak najbardziej realistycznie. Wszystkie kwestie w języku Tuaregów powtarzałem z moim trenerem Amaną, który jest Tuaregiem. Dużo z nim rozmawiałem o kulturze i historii tego ludu, który nawet dziś często bywa pozbawiany ziemi.

Kwestia kolonializmu nie jest głównym tematem filmu, ale zajmuje ważne miejsce. Jak pan do niej podchodził?

Trzymałem się wizji Karima Dridiego, który w inteligentny sposób miesza romantyzm i kolonializm. Sukces scenariusza polega na unikaniu jednoznacznej oceny kolonializmu, ani buntu Tuaregów. Te kwestie są tylko zaznaczone. Weźmy kapitana Vincenta - niektóre jego przekonania mogą się wydawać trafne. Chęć niesienia postępu, kształcenia innego narodu, otworzenia dostępu do innej kultury. To raczej godne pochwały! Ale zarazem, w tej samej armii francuskiej jest głos Antoine’a, który podaje inne argumenty i przypomina o szacunku dla kultury Tuaregów, która jest równie bogata jak nasza. Nie chce narzucać im tych zmian. Wydaje mi się, że film jasno przedstawia te kwestie bez forsowania jednej wizji. Każdy może sobie wyrobić opinię.

Jak opisałby pan relację między Marie a Antoinem?

„Niebo nad Saharą” naprawdę jest nietypowym filmem romantycznym. Ona jest zakochana w żonatym mężczyźnie. On ryzykuje życie, by pomóc jej odnaleźć kochanka. To właśnie ta osobliwość, ta złożoność, to skrępowanie między nimi jest najpiękniejsze w filmie.

Co pan wiedział o twórczości Karima Dridiego?

To reżyser bliższy kinu autorskiemu, lubiący kręcić z ręki, bliski swoim postaciom. Gdy się ogląda „Khamsa” czy „Pigalle”, widać od razu jak świetnie panuje nad ludźmi i emocjami. Ten intymny stosunek jest wyjątkowo wyczuwalny w „Niebie nad Saharą”, na bezkresnej pustyni.

Jak się pan odnalazł w kolejnym spotkaniu przed kamerą z Marion Cotillard?

Po „Miłości na żądanie” mieliśmy wielką ochotę zagrać razem. Zawsze jest przyjemnie pracować z ludźmi, których się lubi, mieć tę nić porozumienia. Uważam, że to jest wartość dodana. Stwierdziliśmy to z François Cluzetem, gdy po „Nie mów nikomu” spotkaliśmy się przy „Les Liens du Sang”. Gdy się kogoś dobrze zna, można od razu przejść do sedna.

Zdjęcia trwały ponad dwa miesiące na pustyni. Co zapamiętał pan z tej przygody?

Poza samą przygodą kręcenia, niesamowite spotkanie z Tuaregami z Mali. Pustynia wiele mnie nauczyła. Tak jak Antoine’owi i Marie, przypomniała mi o konieczności posuwania się w życiu do przodu. Właśnie to, w cudowny sposób, pokazuje ten film: trzeba się bić, cokolwiek się nie stanie. I nawet jeśli się nie znajdzie tego, czego się szuka, można odkryć coś niespodziewanego.

Wspominała pani o decydującej rozmowie z Karimem Dridim. Jak panią przekonał do roli bohaterki „Nieba nad Saharą”?

Po raz pierwszy spotkałam Karima półtora roku temu. Zazwyczaj wolę przeczytać scenariusz, zanim spotkam się z reżyserem, ale on bardzo chciał mi opowiedzieć o swoim projekcie. Przez półtorej godziny słuchałam opowieści o „Niebie nad Saharą”. Słuchałam i myślałam sobie: „jeśli nie dokończy historii, użyję wszelkich środków, by go do tego zmusić.” Bardzo wzruszyło mnie to, co się przydarzyło Marie i Antoine’owi, sposób w jaki los ich do siebie zbliżył. Bardzo wierzę w zbiegi okoliczności. Jeśli ktoś jest w stanie je dostrzec, życie poprowadzi go tam, gdzie powinien się znaleźć. Tak właśnie się stało przy tym filmie. Było to dla mnie oczywiste od początku.

Oscar za „Niczego nie żałuję – Edith Piaf”, kariera w Hollywood - skąd chęć powrotu przed francuską kamerę?

Gdy przyjmuję rolę, oznacza to, że czuję się częścią historii. Kocham kino francuskie i potrzebuję go. Od początku wiedziałam, że jest dla mnie miejsce w „Niebie nad Saharą”, że łączy mnie intymny związek z postacią Marie.

Marie Vallieres de Beaumont jest pilotem, łowczynią przygód, szaloną kochanką i zagubioną kobietą. Co pani myśli o tej postaci?

W latach trzydziestych pilotowanie samolotu należało do rzadkości. Dla kobiety był to wręcz wyczyn. Trzeba było walczyć o swoją pozycję. Żeby być, tak jak Marie, kobietą-pilotem, trzeba było mieć niezły temperament, żądzę silnych emocji i potrzebę wolności, co nie było nagminne w tamtych czasach. Pierwszym, który inaczej spojrzał na nią był jej kochanek Bill Lancaster. Traktował ją jak równą sobie, towarzyszył jej w pierwszym locie, wspierał. Przeżyją gorącą miłość, ale nigdy nie zostawi dla niej żony. Pomimo tego, gdy Marie dowiaduje się, że samolot mężczyzny, którego kocha zaginął na pustyni, rusza bez wahania na jego poszukiwanie. Jest gotowa wszystko dla niego poświęcić.

Marie i Antoine idą długo odkrywają siebie. Jak rozumiała pani tę złożoną relację?

Marie całe życie musiała walczyć, Antoine zresztą też. Każdy w swoim świecie. Być może nie w tym właściwym. W zasadzie zaczynają się dostrzegać dopiero w momencie, gdy zagubieni na pustyni, odkrywają siebie samych. Surowość pustyni, osamotnienie, strach, pragnienie pokazują im jacy są naprawdę. To obnażenie się jest bardzo silnym i wzruszającym uczuciem.

„Niebo nad Saharą” jest jednocześnie filmem zrobionym z rozmachem i zarazem z bardzo osobistym podejściem. Jak się pani pracowało z Karimem Dridim?

Widziałam filmy Karima. Byłam pod wrażeniem życia pokazanego w „Pigalle”. Potem było „Bye bye”, który uwielbiam i „Khamsa” – prawdziwe arcydzieło. Karim Dridi ma bardzo osobisty sposób ożywiania swoich postaci, uchwycenia ich wnętrza. Myślę, że wrażliwość pozwala mu uchwycić tę prawdę o postaci.

Siedem lat po „Miłości na żądanie” Yanna Samuella, spotyka się pani znów z Guillaumem Canetem. Obawiała się pani kręcenia z nim?

Zaangażowałam się w projekt zanim został do niego zaproszony Guillaum. Pamiętam jak podzielał mój entuzjazm, gdy opowiadałam mu o „Niebie nad Saharą”. Bardzo go wzruszyła ta opowieść. Bardzo szybko stało się dla nas jasne, że powinniśmy razem zrobić ten film.

Czy to atut czy utrudnienie praca z kimś, kogo się dobrze zna?

„Miłość na żądanie” to komedia romantyczna, pierwszy film, gdzie się doskonale bawiliśmy. Temat „Nieba nad Saharą” to zupełnie inna sprawa. To rewelacyjne, móc poznać różne światy z tą samą osobą. Podczas kręcenia dużo rozmawialiśmy o samej historii, postaciach, ich relacjach. Ta wymiana była bardzo konstruktywna. Grać razem jest prosto i bardzo przyjemnie. Jest pewne porozumienie, naturalność, zaufanie, które z pewnością służą filmowi.

„Niebo nad Saharą” dało wam okazję spędzenia ponad dwóch miesięcy w Maroku. Kręciliście z rodzinami Berberów, Tuaregami, którzy przyjechali specjalnie z Mali. Jakie zachowa pani wspomnienia?

Wszystko co przeżyliśmy z nomadami berberyjskimi i malijskimi Tuaregami było bardzo intensywne. Było wiele mocnych momentów, chwile poczucia wspólnoty, tak jak wtedy, gdy pod wieczór berberyjskie kobiety śpiewały, by dźwiękowcy mogli je nagrać. Wszyscy zaczęliśmy tańczyć z dziećmi. Ich uśmiech to najcenniejsze moje wspomnienie.

Czego nauczyła panią pustynia?

Przed przyjazdem do Merzougi nie znałam pustyni. Odkryłam ciszę, prawdziwą ciszę. Ciszę, która uczy. To piękne, żywe, srogie i uspakajające. Podczas ponad dwumiesięcznego kręcenia na pustyni, warunki mogą cię zaskoczyć, zmusić do sprawdzenia twojej wytrzymałości. Jesteś sam ze sobą bez ochrony. Trzeba umieć odpuścić sobie. Tak, tego właśnie nauczyła mnie pustynia.

Pierwsi koloniści europejscy pojawili się w zachodniej Afryce w XIV wieku. Od 1885 roku, Portugalia, Hiszpania i Francja dzieliły między sobą te odległe terytoria, które pozwalały wzmocnić im swoją potęgę. Aby utrzymać pozycję wielkiego mocarstwa, Francja wywierała swój wpływ na inne kraje eksportując broń, zwyczaje, język i kulturę. Prowadziła, jak twierdzi, misję „cywilizacyjną” wprowadzając edukację i opiekę medyczną w życie nomadów uważanych wtedy za „prymitywnych i gorszych”.

Francuskie jednostki wojskowe przemieszczające się na wielbłądach, prawdziwi strażnicy pustyni, reprezentowali Francję w mało zaludnionych i trudno dostępnych terenach. Stworzył je w 1901 roku major François-Henry Laperrine i przez blisko siedemdziesiąt lat odgrywały one decydującą rolę w podboju i kontroli Sahary. Składały się z oficerów i podoficerów oraz miejscowych żołnierzy. Ich głównym zadaniem było edukować, leczyć i pacyfikować lokalną ludność, która musiała płacić podatki, służyć w wojsku i pracować na rzecz Francji.

W latach trzydziestych priorytetem dla rządu francuskiego było wzmocnienie władzy nad krajem. Z jednej strony faworyzowano stosunki z nowymi elitami i tradycyjnymi autorytetami. Była to przymusowa kolaboracja, której lokalna ludność była przeciwna, zwłaszcza Tuaregowie. Z drugiej strony, używano siły wojskowej, by zaprowadzić porządek wśród buntowników. Potyczki między francuskimi żołnierzami, a wojownikami saharyjskimi, którzy znali pustynię i przeprowadzali błyskotliwe rajdy przeciwko wrogowi, były czasem niegroźne, a czasem krwawe.

Muzyka do „Nieba nad Saharą” to historia spotkania pomiędzy dwoma światami. Le Trio Joubran to trzej bracia z Palestyny, grający na orientalnej lutni zwanej „oud” znani na całym świecie ze swojej wirtuozerii i bardzo nowoczesnej muzyki. Chkrrr, to elektro-akustyczne trio zręcznie łączące maszyny, skrzypce i wiolonczelę.

Od samego początku, Karim Dridi chciał powierzyć ścieżkę dźwiękową swojego filmu braciom Joubran oraz ich perkusiście Yousefowi Hbeischowi, tak by muzyka pasowała do naturalnego nastroju jego filmu i nie była po prostu zachodnią muzyką z arabską nutą. Potem pojawiła się potrzeba wprowadzenia instrumentów strunowych, by wprowadzić wymiar europejski. Wtedy Eric Michon (Universal Music) przedstawił ekipie Chkrrr, którzy wydawali się idealni do wymogów tego filmu: ich praca była w dużej mierze improwizatorska, bezpośrednio pod obraz, zaproponowane aranżacje i kompozycje, pokazywały szacunek do muzyki Joubranów, a wykorzystanie instrumentów strunowych, pozwalało zachować intymność „zacisza domowego bez ścian”. Ścieżka dźwiękowa do filmu to muzyka intymna i potężna, wpół drogi między Zachodem, a Orientem zostawiająca dużo miejsca na improwizację inspirowaną obrazami filmu.

Więcej o filmie:


https://vod.plus?cid=fAmDJkjC